Niedawno przyszło mi pogodzić się neo progresywem. Co bynajmniej nie znaczy, że stylistyka progresywna była mi obojętna czy odnosiłem się do niej z niechęcią. Wręcz przeciwnie. Twórczość klasycznych zespołów progowych towarzyszy mi od lat i zawsze znajduje czas aby do niej wrócić. Uwielbiam skomplikowane formy muzyczne, w nieoczywisty sposób rozwijające się kompozycje oraz fakt, że większość formacji z klasycznych czasów progu wymaga uwagi i poświęcenia, aby w pełni przyswoić sobie prezentowaną twórczość (jak chociażby omawiany już album zespołu Island). 
W zespołach progresywnych, pomimo wirtuozerii poszczególnych muzyków (a można uogólnić i stwierdzić, że muzycy progresywni to niemal zawsze wielcy znawcy swojego instrumentu) nadrzędnym celem pozostawała kompozycja. W utworach oczywiście wyczuwało się doskonałą technikę i wielkie możliwości, ale żaden z kompozytorów nie oddawał się „samo-pobłażaniu”, bądź robili to bardzo rzadko (pomijam tu Emerson, Lake and Palmer). Chyba właśnie odejście od zwartości kompozycyjnej, która, pomimo długości poszczególnych utworów, cechowała  progresyw klasyczny, najbardziej przeszkadza mi w neo prog rocku. Zamiast czerpania z wzorców muzyki poważnej czy kościelnej i ludowej neo prog rock zaczął serwować utwory o melodyce wziętej niemal bezpośrednio ze świata popu przeplatając ją niekończącymi się solówkami, pozwalającymi połechtać ego Twórców.  
Było oczywiście kilka wyjątków. Jednym z nich jest Marillion a drugim Asia, która w latach 90. pod kierownictwem Johna Payne’a i Geoffa Downesa dostarczała płyty niezwykle zwarte i przemyślane, chociaż bardziej AOR’owskie niż progresywne. Do wyjątków nie należała za to Arena. Wraz z Jadis i Pendragon tworzyli, w moim odczuciu, niesławną trójcę przerostu formy nad treścią, samo-pobłażania i mylnego rozumienia muzyki progresywnej jako takiej. Dlatego w czasach w których nieustannie zachwycałem się fishowskim Marillion (nadal się zachwycam) z małym zainteresowaniem podchodziłem do albumów pokroju „More Than Meets The Eye” (Jadis), „The Masquerade Overture” (Pendragon) czy, recenzowany właśnie, „The Visitor” Areny. Dzisiaj wiem, że stałem się ofiarą przelotnej i mało przemyślanej opinii, której nawet nie skonfrontowałem odpowiednio z rzeczywistością.
Być może wpłynęły na mnie słowa Fisha, który zapytany o Micka Pointera, pierwszego perkusistę Marillion i założyciela Areny, miał powiedzieć: „Mick był weekendową gwiazdą rocka i po prostu nie mogliśmy pozwolić sobie na to, by ciągnąć go za nami. Zresztą każdy w zespole robił postępy poza nim”
Nie wiem, czy Mick Pointer jest perkusistą kiepskim czy dobrym – myślę, że plasuje się bardziej w środkowych rejonach rankingu progresywnych bębniarzy. Nie ma to jednak aż takiego wpływu na muzykę, aby tylko z tego powodu można było zespół ignorować. Ja przez długi czas Arenę ignorowałem, chociaż oczywiście miałem okazję zapoznać się z debiutem „Song’s From the Lion’s Cage” oraz późniejszymi płytami, jak „Contagion” czy właśnie „The Visitor”. Tyle, że powinienem raczej powiedzieć, że wspomniane płyty co najwyżej p r z e s ł u c h a ł e m a to zdecydowanie za mało, aby móc jednoznacznie ocenić dokonania formacji.
Jak już wspomniałem, kilka lat temu przeprosiłem się z neo prog rockiem i powróciłem do wielu albumów, które kurzyły się na półkach z dawno przyklejoną plakietką „płyty takie sobie”. W wielu przypadkach moja ówczesna decyzja wydaje mi się słuszna, w wielu wymagała jednak szybkiej rewizji. W śród albumów, które, jak stwierdzam po czasie, nigdy nie zasługiwały na pobieżne potraktowanie jest „The Visitor” – trzecia, nagrana w roku 1998 płyta Areny, która obecnie, po wielokrotnym odsłuchu (właściwie od kilku dni słucham jej bez przerwy) uznać muszę za jedną z ciekawszych płyt neo progresywnych jakie nagrano. Fakt, że potraktowałem twórczość Areny z lekkim wzruszeniem ramion w czasach, w których dokonywałem jasnego przewartościowania całej tej, odrobinę zbyt łatwej w odbiorze i przesadnie popowej, sceny muzycznej spowodował, że zabierając się za pisanie recenzji postanowiłem jak najdokładniej poznać album, zanim napiszę choć jedno negatywne bądź pozytywne słowo. Na szczęście, bo nie lubię pisać źle o formacjach, dzisiaj wiem, że Arena przygotowała album świetny. Niezwykle przemyślany, logiczny i przebojowy – przepełniony ciekawymi melodiami i klimatycznymi przerywnikami pozwalającymi zagłębić się w przedstawioną historię.
Jeżeli chodzi o sam koncept, to powiem szczerze, że po samej lekturze tekstów może być trudno wywnioskować, jaką historię zespół postanowił nam zaprezentować. Ja w każdym razie musiałem posiłkować się Internetem. Okazuje się, że „The Visitor” opowiada o wizjach człowieka, który stanął na granicy śmierci zapadając się w lodowatą wodę („Crack in the Ice” doskonale ukazuje moment decyzji by stanąć na pękniętym lodzie a „Pins and Needles” w sposób wręcz namacalny oddaje uczucie zagłębiania się w mrok i ciszę przepełnioną przerażającym zimnem). Wizje te, w momencie gdy zostaje uratowany prowadzą do jego duchowej odnowy. Powiedzmy sobie szczerze, nie jest to materiał na książkę, ale w połączeniu z muzyką sprawdza się raczej dobrze. W trakcie słuchania zdawało mi się jednak, że bajkowe, niemal tolkienowskie nastroje przywoływane częstokroć przez Clive’a Nolana pasowały by bardziej do mniej współczesnej tematyki (chociażby początek „Pins and Needles” czy „Double Vision”). Nie zaprząta to jednak zbytnio głowy w trakcie odsłuchu.
Bez wątpienia „The Visitor” jest albumem Clive’a Nolana. Nie ze względu na jego wyraźnie lepszą grę od pozostałych muzyków (bo tak nie jest) a ze względu na wszędobylską obecność instrumentu Nolana. To jego klawisze, harmonie i linie melodyczne dominują, kształtując niemal każdy utwór. Szkoda, bo to gitara Johna Mitchella (czasami do złudzenia przypominająca styl Davida Gilmoura, jak chociażby w utworze „Serenity”) zwróciła moją uwagę w zdecydowanie większym stopniu. To właśnie dzięki jego grze „The Hanging Tree” jest tak zapadającym w pamięć utworem. To właśnie praca Mitchella, a nie zabiegi instrumentów klawiszowych, dodają największej głębi poszczególnym kompozycjom. A jednak gitara zdaje się być zdominowana przez Clive’a oraz wokal Paula Wrightsona i spychana odrobinę na margines.
No właśnie, wokal. O ile przez zdecydowaną część albumu Wrightson sprawdza się więcej niż dobrze jako bezpośredni łącznik między bohaterem albumu a słuchaczem, to pojawiają się momenty, w których tworzone przez niego linie wokalne brzmią… odrobinę zabawnie. Nie jest to jednak do końca odpowiednie słowo na oddanie ich charakteru, Brytyjczycy i amerykanie mają lepsze określenie – „Cheesy” – taki właśnie jest śpiew Wrightsona w refrenie „Enemy Without”. Trzeba jednak przyznać, że problem leży tu bardziej w aranżacji i wprowadzeniu niepotrzebnych wielogłosów w trakcie których radośnie pokrzykują sobie pozostali muzycy. Coś jeszcze nie odpowiadało mi w sposobie śpiewu  Wrightsona, coś czego w zasadzie nie potrafiłem w żaden sposób nazwać. Męczyło mnie to do tego stopnia, że zacząłem szperać po Internecie i znalazłem opinie Brytyjczyków, którzy narzekali na akcent wokalisty, posługującego się językiem z wyższych warstw klasy średniej. Innymi słowy, Paul Wrightson brzmi jakby odrobinę się puszył i zadzierał głowy. Gdzie indziej z kolei („ To Breath”) ujawnia się jego fascynacja Fishem. Jest to jednak zupełna drobnostka a patrząc całościowo, jego śpiew bardzo dobrze oddaje meritum odrobinę przecież przeintelektualizowanego konceptu. Ciekaw jednak jestem, czy obecny wokalista zespołu, Paul Manzi, nie poradziłby sobie lepiej z materiałem.
Oczywiście nie pomógłby tu żaden koncept czy dające do myślenia słowa utworów gdyby zabrakło dobrych kompozycji. Nie zabrakło ich jednak. Poczynając od „Crack in The Ice” poprzez „The Hanging Tree”, energetyczne “In The Blink of an Eye”  czy pięknie minimalistyczną “Serenity” i będące w zasadzie posumowaniem albumu „Running From Damascus” mamy tu do czynienia z prawdziwym natłokiem dobrych melodii. Te nie odrywają jednak uwagi od całości – w trakcie odsłuchu albumu nie ma się chęci powrotu do wcześniejszych utworów czy pominięcia niektórych. Nawet bez lektury tekstów odbiorca ma poczucie, że „The Visitor” to nie jest zbiór niezależnych utworów a zamknięta całość.    
Podsumowując, trzeba uderzyć się w pierś i powiedzieć uczciwie, że wiele lat temu przyjąłem bardzo niesprawiedliwe podejście do twórczości Areny. Cieszę się, że mogłem je zrewidować i wrócić do kilku płyt, które naprawdę zasługują na bliższą uwagę słuchacza. Nie tylko bowiem „The Visitor” trzyma bardzo wysoki poziom artystyczny – warto również posłuchać „Immortal?” czy „Contagion”. Nie jest to muzyka dla każdego – tu właściwie nie ma nad czym dyskutować, tak samo jak nie do każdego trafiać będzie death metal czy jazz – ale jeżeli jesteś fanem rozbudowanych form i lekko pretensjonalnej ale budującej i marzycielskiej formy wyrazu, Arena zapewni Ci wiele, wiele godzin wspaniałej rozrywki. Wiem to najlepiej, bo Arena tworzy muzykę, której nie dałem kiedyś wystarczającej szansy aby do mnie dotarła, czego do dzisiaj żałuję.
Kuba Kozłowski, Ocena: 4

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 195, odwiedzin dzisiaj: 1)