Grupa YES od zawsze przyzwyczaiła nas do wyjątkowej muzyki. I wyjątkowych albumów. Ale zawsze przychodzi ten moment kiedy muzycy zaczynają być znudzeni sobą i szukają nowych artystycznych wyzwań. Czasem kończy się to krótką przerwą we wspólnych nagraniach, czasem jest to rozstanie na zawsze. W przypadku panów z zespołu YES był to ostatni album jaki nagrali w klasycznym składzie przed długą przerwą jaką zafundowali sobie od wspólnych występów.

 Panowie Rick Wakeman i Jon Anderson tym albumem zakończyli na jakiś czas współpracę w ramach zespołu YES. Po wielkim sukcesie płyty „Going For The One” muzycy nagrali kolejny krążek zatytułowany „Tormato”. Był rok 1978. Jaka to płyta ? Trudne to doprawdy pytanie. Niby nic tej płycie nie brakuje ale jednak wyczuwa się, że coś się pomalutku wypala. Teraz z perspektywy czasu mamy już tę wiedzę, że tak było faktycznie. Wtedy, 38 lat temu były to tylko przeczucia. Album nie powala ale nie jest też czymś o czym chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć. Mamy na nim wszystko do czego Wakeman, Anderson , Howe, Squire i White przez wiele lat nas przyzwyczaili.
 A więc piękne solówki Howe’a, klawiszowe wariacje Wakeman’a czy wreszcie znakomitą jak zwykle formę wokalną Andersona. Ale mimo wszystko to za mało by zachwycić słuchacza. Słuchałem tej płyty i dziś. I muszę stwierdzić, że nadal, mimo upływu prawie 40 lat mój odbiór tego albumu nadal się nie zmienił. Czegoś na nim brakuje. A czego ? Ano tego co znajdujemy choćby w utworach „Madrigal” czy „Onward”. Owej czarowności przyprawionej wokalem Andersona. Te dwa utwory to trochę za mało jak dla mnie. Dlaczego więc wspominam o tym krążku ? Ano dlatego, że przyszło nam poczekać wiele długich lat aby posłuchać grupy Yes w najlepszym, wyjściowym składzie. I znów nacieszyć ucho tym jakże charakterystycznym brzmieniem.
Jacek Liersch

(Łącznie odwiedzin: 317, odwiedzin dzisiaj: 1)