Długie trzy lata przyszło nam czekać na nowy krążek grupy The Moody Blues. Był maj roku 1981. Piękny maj. Ciepły i słoneczny. Zespół po wydaniu albumu „Octave” (1978) pożegnał się ze swoim klawiszowcem Mike’m Pinder’em, jednym z założycieli grupy. Oczekiwania jak zwykle w przypadku tego zespołu były duże, tym bardziej że wielu fanów z zaciekawieniem czekało jak ich muzyka będzie brzmiała po utracie bądź co bądź jednego z filarów zespołu. Pierwsze recenzje były niezwykle entuzjastyczne. 
The Moodies po trzech latach milczenia nagrali naprawdę dobrą płytę. Tu od pierwszego do ostatniego nagrania coś się dzieje. Całość zaczyna dynamiczny „ The Voice”, chyba najbardziej ograny i rozpoznawalny z tego wydawnictwa. Po nim „Talking Out of Turn”, kompozycja Lodge’a, którą on sam wykonuje. Piękny, melodyjny fragment z rzadkiej urody króciutką gitarową solówką. Nie jedyny zresztą na tej płycie. Chwile potem szybki i dynamiczny „Gemini Dream” z wyraźnie zaznaczoną partią instrumentów klawiszowych. Chwilę potem diametralna zmiana nastroju i nasze uszy koi ballada „In My World” w rewelacyjnym jak zwykle wykonaniu Justin’a Hayward’a. I tak romantycznie i nostalgicznie kończy się strona „A” tego albumu. Ale żeby ten nastrój nie udzielił się nam na dłużej strona „B” rozpoczyna się od przebojowego „ Meanwhile”. Potem ostry, rockowy wręcz „22,000 Days”, jeden z moich ulubionych fragmentów na tym wydawnictwie przechodzący w delikatny sposób w „Nervous”, kolejną znakomitą balladę, tym razem wykonywaną przez John’a Lodge’a przy wokalnym współudziale Justin’a Hayward’a. Mamy tu też maleńki fragmencik grany na flecie. To jakby preludium do wielkiego finału jakim jest siedmiominutowy popis Ray’a Thomas’a podzielony na trzy fragmenty. Pierwszy z nich to „Painted Smile”. To kompozycja utrzymana w rytmie lekkiego jak powiew wiatru walczyka, która przechodzi w trzydziestosześciosekundową melorecytację „Reflective Smile” a ta z kolei w zamykający ten album bardzo oryginalny „Veteran Cosmic Rocker”. To drugi ostrzejszy fragment na tym krążku, bardzo ciekawy zresztą, ocierający się w pewnym momencie o orientalne rytmy.
 Gdyby oceniać pracę panów Lodge, Hayward, Edge, Thomas i Moraz to trzeba rzec obiektywnie, że trudno szukać tutaj lepszych i gorszych fragmentów.
„Long Distance Voyager” to dla mnie i myślę, że dla wielu sympatyków twórczości The Moody Blues album należący do grupy słuchanych od początku do końca bez większych uwag. W ich dyskografii znaleźlibyśmy pewnie i lepsze i gorsze płyty od tej z 1981 roku. Rzecz gustu. Co do Patrick’a Moraz’a, dla którego był to debiut w zespole, to zdania były podzielone. Jedni mieli problemy z akceptacją jego osoby w grupie i sposobu gry na klawiszach, inni z kolei przeszli nad tym wydarzeniem do porządku dziennego. Ja raczej zaliczałem się do tej pierwszej grupy, mając mimo wszystko duży szacunek do jego wcześniejszych muzycznych dokonań. Ale jak to się mówi, de gustibus non est disputandum.

Jacek Liersch

(Łącznie odwiedzin: 160, odwiedzin dzisiaj: 1)