HISTORIA VAN HALEN
 
CZĘŚĆ II
„Do muzyki Van Halen musisz być stanie tańczyć trzymając szklankę z piwem. Jeżeli tańczysz, a piwo się rozlewa, tempo jest za szybkie!  Idealne tempo to 128 BTM (uderzeń na minutę)”- David Lee Roth o muzyce zespołu.


W pierwszych miesiącach po dołączeniu Lee Rotha, pomimo początkowych oporów przyjęto sugestię wokalisty aby zespół po raz kolejny zmienił nazwę. Tym razem zdecydowano się na Van Halen. Jedynym słabym ogniwem w coraz lepiej funkcjonującej maszyny pozostał Mark Stone, nie mogący w pełni poświęcić się zespołowi. Chociaż w późniejszych latach muzycy zaczęli podważać umiejętności Stone’a podając jego niechęć do nauki kolejnych utworów jako główny powód rozstania, to wydaje się, że przyczyn rozłamu należy doszukiwać się gdzie indziej. W okresie do roku 1978, pomimo rosnącej grupy fanów, Van Halen nie zarabiał na tyle dużo pieniędzy, aby umożliwić Stone’owi pełne poświęcenie się zespołowi. Mark był dobrym uczniem z zadatkami na studenta collage’u z czego nie chciał rezygnować lekką ręką dla kariery, która mogła tak naprawdę nigdy się nie ziścić. Zobowiązania na rzecz szkoły i rodziców zaczęły wiec przeważać w życiu Stone’a. To z kolei spowodować musiało rozstanie z zespołem wymagającym pełnego poświęcenia dla sprawy. Zastępstwo dla odsuniętego muzyka znaleziono jednak bardzo szybko, angażując Michaela Anthonego Sobolweskiego. Muzyka znanego już na Kalifornijskiej scenie rockowej.


W czasie kiedy Van Halen rozpoczynał poważniejsze granie w Pasadenie, Michael wiązał się z różnymi zespołami w rejonie miasta Arcade. Na dłużej zakotwiczył w grupie Snake. W tym czasie David Lee Roth był już w Van Halen około roku. Któregoś razu Snake trafił do Pasadena High School gdzie miał dać występ. Podczas tego samego wieczoru na scenę wychodził Van Halen, którzy wcześniej spalili swój system PA. Eddie postanowił zwrócić się o pomoc do Micheala, a ten bez większych oporów udostępnił muzykom własny sprzęt. Tak zawiązały się pierwsze kontakty. W następnych miesiącach, za pośrednictwem wspólnego znajomego do Anthonego dotarła informacja, że zespół zmienia basistę. Anthony: Gdy zapytali mnie czy chcę dołączyć do zespołu odparłem, że jak najbardziej. Van Halen grywał już w klubach w Hollywood podczas gdy mój zespół nadal występował na lokalnych imprezach. Zaraz po uzyskaniu angażu Michael Anthony zrezygnował z dalszej nauki a gdy niezadowolony ojciec kazał mu z tego powodu opuścić dom Anthony zamieszkał z siostrą w pełni poświęcając się muzyce. Van Halen znalazł więc w końcu odpowiedniego człowieka na odpowiednim miejscu, w pełni oddanego wspólnym marzeniom.

 

Niedługo przed dołączeniem Anthonego zespół zaczął starać się o występy wykraczające poza Pasadene. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że aby zaistnieć trzeba na stałe zadomowić się w Los Angeles.  Dzięki wypracowanej lokalnej sławie muzycy zdołali uzyskać angaż w klubie Gazzarri’s na Sunset Strip w Hollywood. Niezmordowana, mrówcza praca za 100 dolarów tygodniowo do podziału zaczęła przynosić rezultaty. W trakcie jednego z regularnych występów Van Halen dostrzeżony został przez Gene Simmons’a z KISS. Stało się to za sprawą Rodneya Bingenheimera,legendarnego prezentera radia KROQ dzięki któremu Simmons w ogóle pojawił się w klubie. Muzyk po spotkaniu z Van Halen  zaoferował sfinansowanie taśmy demo oraz dalszy nadzór nad karierą zespołu. I o ile latem 1976 roku zarejestrowano nagrania w Village Recorder Studios w Los Angeles (na taśmie znalazła się wczesna wersja Runnin’ With The Devil, On Fire czy House of Pain) dalsza współpraca z Simmonsem okazała się bezowocna. Poza propozycją zmiany nazwy zespołu na Daddy Longlegs oraz wyłożeniem pieniędzy na studio Gene Simmons nie miał bowiem skonkretyzowanych pomysłów, co można dalej zrobić z zespołem. Jego zainteresowanie muzykami wygasło zupełnie, kiedy reakcją managementu KISS na dokonania Van Halen okazało się jedynie pogardliwe wzruszenie ramionami. Muzycy powrócił więc do grania w klubach bogatsi o taśmę demo, z której muzycznie nie byli zadowoleni. Prawdziwe spełnienie „amerykańskiego snu” o profesjonalnej karierze przyszło w następnym roku. Dzięki wytrwałości i zaangażowaniu Teda Templemana, ówczesnego producenta muzycznego z Warner Brothers Van Halen podpisał profesjonalny kontrakt.
Lata od momentu powołania Trojan Rubber Company po ostateczne przyjęcie szyldu Van Halen i podpisanie kontraktu upłynął muzykom głównie na szkoleniu warsztatu oraz odgrywaniu cudzych utworów w nadziei na występy i przyzwoity zarobek. 
Nie zaniedbywano jednak budowania własnego repertuaru. To, że po podpisaniu kontraktu Van Halen był w stanie wypuszczać na rynek co roku nowy album utrzymujący wysoki poziom wynikało z wcześniejszego okresu koncertowania w lokalnych kalifornijskich klubach. Podobnie jak Black Sabbath, tworzący własną muzykę w czasie przeciągających się w nieskończoność występów w Star Club w Hamburgu, Van Halen nadawał przeróbkom własny, rozpoznawalny styl często wplatając w dobrze znane piosenki własne linie melodyczne. W ten sposób muzycy tworzyli -niejako przypadkiem- autorskie kompozycje, które wystarczyły na trzy pierwsze płyty studyjne.


Intensywna praca, poprzedzająca uzyskanie przez Van Halen kontraktu zadecydowała o relatywnej łatwości z jaką zespół był w stanie przygotowywać kolejne albumy. Ted Templeton, będący głównym orędownikiem Van Halen przejawiał ponadto duże zrozumienie dla charakteru muzyki zespołu, dzięki czemu nagrany w roku 1978 album „Van Halen I” stanowił właściwie zapis regularnego koncertu kwartetu. Dzięki doświadczeniu i wyczuciu Templemana płyta uzyskała klarowne brzmienie- ciepłe choć nie pozbawione „garażowego” sznytu. Dzięki utworom takim jak „Running With the Devil” czy wybranemu na pierwszy singiel (a opublikowanemu jeszcze przed wydaniem albumu) coverowi The Kinks „You Really Got Me” płyta okazała się komercyjnym sukcesem. Nie powstrzymało to Van Halen przed późniejszymi utyskiwaniami na pracę producenta. Jako, że w założeniu muzyka zawarta na płycie miała w jak najbardziej bezpośredni sposób oddawać atmosferę koncertu na albumie znalazły się ostatecznie pewne pomyłki i zafałszowane nuty, które zdaniem Eddiego Van Halena nigdy nie powinny przejść etapu miksowania.

 

Wraz z premierą potęga Van Halen wybuchła pełną siłą sprawiając, że z dnia na dzień stali się jednym z najbardziej podziwianych zespołów świata. Żelazo kuto póki gorące a wraz z premierą wytwórnia postarała się o dokooptowanie zespołu do już koncertujących Journey i Montrose. Specyficzna atmosfera występów Van Halen wraz z potężną ścianą dźwięku oraz wirtuozerią poszczególnych muzyków powodowała, że headliner zaczął sabotować występy swojego suportu, bojąc się o własną pozycje. Ledwo jednak zakończyły się przepychanki z Journey Van Halen ruszyli w kolejną trasę, Tym razem poprzedzając gigantów z Black Sabbath. Zespół Ozzego Osbourne’a nie był wówczas w najlepszej formie, a promowany przez nich „Never Say Die” spotkał się z pogardliwymi komentarzami tak fanów jak i samego Black Sabbath. Geezer Butler: Nagraliśmy i wydaliśmy ten album tylko po to, by mieć kolejną płytę, nic więcej, a potem ruszyliśmy w trasę. Trasa wypadła świetnie, ale graliśmy wspólnie z Van Halen i Ozzy nie mógł sobie z tym faktem poradzić, bo uważał, że Van Halen są od nas dziesięć razy lepsi.O ówczesnej szybko zbudowanej pozycji zespołu świadczyć może również, na co zwraca uwagę Mick Wall w książce U piekielnych bram (In Rock 2014), że Sabsi nie mogli pozwolić sobie na usunięcie Van Halen z trasy, pomimo faktu, że Roth jawnie nabijał się z prostolinijnych, wywodzących się z klasy robotniczej Brytyjczyków. Muzycy zdawali sobie jednak sprawę, że to Van Halen, a nie oni, sprzedają bilety.

Jakub Kozłowski


Tekst ten w zmienionej formie ukazał się w czasopiśmie Lizard 18/wiosna 2015

(Łącznie odwiedzin: 326, odwiedzin dzisiaj: 1)