Materiał historyczny, jedna z niezaprzeczalnych podwalin Black Metalu, inspiracja dla tylu zespołów, że ciężko zliczyć. Sam zespół jest też przykładem grupy, przy której tak ostatnio nadużywane słowo jak „kult” znajduje swoje pełne uzasadnienie. Bo to, cholera, jest kult! Hellhammer, pomijając już same demówki, i ich nagrany w 1984 roku „Apocalyptic Raids”, był wtedy istnym diamentem podziemnej sceny, który już za chwilę miał stać się brylantem w postaci Celtic Frost.

Venom rządzili w kwestii brutalności, szybkości, natomiast Hellhammer miażdżył surowością, ciężarem i mrokiem swoich kompozycji. To było miejscami tak piwniczne i złowieszcze, że deklasowało wszelkie materiały, które w tamtym czasie mogły pretendować do miana najbardziej ekstremalnych. Co prawda w 1984 mamy do czynienia z debiutem Bathory, lecz ten, podszyty punkiem, oscylował wokół szybszych i bardziej prostolinijnych kompozycji, bliżej mu było do Venom. Hellhammer zwolnił trochę obroty, postawił szczególnie na brud brzmienia, przygniatającą atmosferę i ciężkie riffy, posępny klimat podszyty śmiercią, makabrą i apokaliptycznymi wizjami. „Apocalyptic Raids” to pierwszy materiał z Martinem (jako Salyed Necros) na basie i ostatni zespołu pod szyldem Hellhammer (pomijając kompilację „Death Metal”). Można zauważyć na tej EPce, jak znacząco – będąc wciąż piwnicznym truchłem – wzrosła jakość materiałów grupy w stosunku do dem.

Materiał ten niósł nową energię i pomysły nie tylko do samej muzyki, ale i również do tekstów. To tutaj możemy znaleźć m.in. słynny coverowany przez masę zespołów (np. Behemoth) „Horus/Aggressor” oraz niemal 10-minutowy „Triumph of Death”, w którym znajdziecie jedne z najbardziej szaleńczych wokali swojego czasu. Niestety, krytyka nie pozostawiła na „Apocalyptic Raids” suchej nitki, a Hellhammer zaczął ginąć przytłoczony nowymi materiałami Slayera, Metalliki, Mercyful Fate, czy Metal Church. Ich umiejętności rosły, ale było to wciąż strawne tylko dla niewielkiej ilości osób, zwłaszcza brzmieniowo. Zespół, bojąc się o utratę możliwości wydania albumu, porzucił szyld Hellhammer, przeistaczając się w Celtic Frost i proponując wydawcy nowy koncept działania. Udało się, dzięki czemu jeszcze w tym samym roku powstał dobrze znany „Morbid Tales”.

 Reszta to już historia, ale o Hellhammer nikt nie zapomina i nigdy nie zapomni! Bez tej nazwy ekstremalna scena nie wyglądałaby tak samo, nie byłoby Celtic Frost czy chociażby Darkthrone, jaki obecnie znamy. To zespół i materiał o niesamowitym znaczeniu!

Przemysław Bukowski

(Łącznie odwiedzin: 561, odwiedzin dzisiaj: 1)