W roku 1859 Wilkie Collins opublikował powieść epistolarną „Kobieta w bieli”, której fabuła dała zalążek współczesnemu kanonu dzieł kryminalnych. Kunszt intrygi i sposób w jaki Autor prowadzi losy swoich bohaterów sam w sobie wart jest głębszego zainteresowania. Nas jednak „Kobieta w bieli” interesuje z innych względów. Przedstawiona na kartach tej książki gotycka posiadłość Blackwater Park przysłużyła się bowiem dwóm znakomitym projektom muzycznym.
Od niej swoją nazwę zaczerpnął świetny niemiecki zespół, którego płyta z roku 1971 do dzisiaj pozostaje dla wielu inspiracją. Co najciekawsze, za ważną inspirację uznają ją osoby o mocno progresywnym zacięciu. Nie kto inny, jak Michael Akerfeld, od lat przekształcający death metalowy Opeth w prawdziwie progresywnego giganta, znany miłośnik „obskurnego” rocka, (lubię to sformułowanie, chociaż angielski „obscure” nie do końca znaczy to samo), właśnie na cześć niemieckiej formacji postanowił nazwać jeden z najlepszych albumów swojego zespołu. Co ciekawe, przypisywał jej, nie do końca słusznie, progresywną proweniencję.
Grupa Blackwater Park założona została w roku 1971 w Berlinie przez perkusistę Norberta Kagelmanna i gitarzystę Michaela Fenchera. Wkrótce, wzmocnieni przez basistę Andreasa Scholza i brytyjskiego wokalistę Ritchiego Routledge’a, zaczęli pracę nad debiutanckim albumem, na którego rejestrację mieli… cztery dni. I tu konieczne jest parę uwag. W zamierzeniu muzyków, o czym zresztą piszą w booklecie reedycji albumu, Blackwater Park miał stanowić remedium na „pompatyczny, oparty na brzmieniu organów rock progresywny”. Niemcy chcieli tworzyć pełnokrwisty, męski blues-rock nie bawiąc się w udziwnienia i wielowarstwowość utworów. Nadal mamy w ich twórczości pojedyncze, pseudo- progresywne kompozycje, na przykład otwierający płytę, wzbogacony o brzmienie klawiszy, „Mental Block”, Cała reszta to jednak niemal całkowicie hard rockowe strzały. Na przykład „Roundabout” czy mocno Hendrixowski „Indian Summer” – oba zawarte na samym początku albumu. Rozdziela już jednak „One’s Life”, który, chociaż nadal hard rockowy, pokazuje tu i ówdzie bardziej progresywne oblicze formacji. Czyli ani czysty hard rock ani ambitny progresyw…
Gdybym miał wybierać jedną „szufladkę” do której zmuszony byłbym przyporządkować Blackwater Park to bez wątpienia powiedziałbym „Hard rock”. Bez dwóch zdań – nie miałbym tu wątpliwości. Dlatego też wiecznie zaskakuje mnie nazywanie Blackwater Park formacją progresywną. W ich przypadku możemy mówić jedynie o delikatnych „muśnięciach” progresywu, i to raczej o takich, które są trudne do wyczucia. Niech jednak Państwo ocenią sami.
Kuba Kozłowski