Guns N’Roses, Chinese Democracy, Geffen 2008.
Właściwie w ten album można walić jak w bęben nawet bez podjęcia trudu posłuchania płyty. Wszystkie lata, które minęły od rozpadu Guns N’Roses Axl Rose poświęcił na robienie z siebie podręcznikowo-infantylnej, bufoniastej, despotycznej gwiazdy rocka. Setki wypowiedzi o genialności albumu przy jednoczesnym ciągłym oczernianiu Slasha wywołało dwie rzeczy: a) nikt nie był już w stanie znieść biadolenia Rose’a b) spodziewano się fenomenalnej płyty- nawet pomimo tego, że nie brano Axla zupełnie na serio. Przez długie lata album pozostawał jednak w stadium produkcji pochłaniając prawie trzynaście milionów dolarów. Oczywiście, fakt ten wywołał setki ironicznych komentarzy ze strony dziennikarskich autorytetów. Ba- nawet producent Dr. Pepper’a postanowił przyłączyć się do śmiechów, przyrzekając solennie, że w dniu premiery „Chinese Democracy” każdy dorosły Amerykanin dostanie darmową puszkę napoju (potem się mistrzowsko z tego wykpił). No a Axel jak to Axel- tu pomarudził na niezrozumienie ze strony świata, tam pogroził komuś procesem, tu przyjął albo wywalił jakiegoś muzyka. A płyty jak nie było, tak nie było.
W szeregach Gunsów panował zresztą nieopisany bałagan i chyba nawet A. Rose nie wiedział, kto u niego aktualnie gra. W trakcie prac nad płytą przez zespół przewinęły się takie indywidualności jak Buckethead- niezwykle utalentowany gitarzysta, nękany jednak przez jakieś specyficzne anomalie osobowościowe (lubił np. nagrywać w kurniku a na głowie nosi kubeł po kurczakach z KFC), Ron „Bumblefoot” Thal czy Josh Freese. Wszyscy oni byli utalentowanymi muzykami, ale brano ich chyba z łapanki. Zresztą stanowili wyłącznie narzędzie w rękach Rose’a. Łatwo go sobie wyobrazić jak nuci pod nosem melodyjkę żądając aby „podwładni” odtworzyli ją na instrumentach. W jaki więc sposób miała z tego całego bałaganu wyjść dobra płyta? Nie było na to szans.
I w zasadzie jeszcze długo przed premierą wygasły wszelkie złudzenia. Tak więc gdy w bólach, po wielu latach, narodził się szósty album Guns N’Roses krytycy mogli sobie poużywać. Przeważały oczywiście recenzje negatywne, choć nie brakowało również ostrożnie-obojętnych. Mało kto odważył się jednak powiedzieć cokolwiek pozytywnego na temat zawartości muzycznej albumu. Można oczywiście próbować wyjaśniać to psychologią tłumu: przez kilka ładnych lat produkcji w dobrym tonie leżało naśmiewanie się z Axla- no więc jak można po premierze zacząć płytę wychwalać? Nie da się. Inaczej można wyjść na ignoranta. I faktycznie- byłoby to bardzo prawdopodobne wyjaśnienie powodów dla których „Chinese Democracy” spotkało się z tak chłodnymi reakcjami. Problem w tym, że reakcje te nie wynikały ze złośliwości dziennikarzy, a z prostego faktu, że album jest beznadziejny.
Jak pisałem: łatwo w „Chinese Democracy” walić jak w bęben. Tyle że jest to jak najbardziej zasadne. To co prezentuje zespół to nic więcej, jak młócka pozbawiona polotu, ikry, klasy i stylu. Nie mogę zrozumieć, co też Guns N’Roses spodziewali się uzyskać. Zawojować rynek samą nazwą? Wyciągnąć jak najwięcej kasy na marketingowym szumie poprzedzającym premierę? Blask Gunsów zdążył przyblednąć już w połowie lat dziewięćdziesiątych (nie bez powodu nazywano ich „Guns N’Posers”). Potem było już tylko gorzej. Co do zysków marketingowych to wątpię aby udało się odzyskać choćby połowę kosztów samej produkcji. No dobrze, ale co z muzyką? W połowie odsłuchu miałem wrażenie jakby ktoś podtruwał mnie chloroformem aż do utraty przytomności. W okolicach utworu „Sorry” zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, co przed chwilą robiłem. Zupełnie jakby ostatnie czterdzieści minut ktoś po prostu wyciął mi z życiorysu. Istne „w poszukiwaniu straconego czasu”. Był czas- nie ma czasu! Siedzę i nie jestem w stanie przypomnieć sobie prawie nic z tego co właśnie przesłuchałem- może poza okropnym „Łup Łup eee; łup łup, eee” z początku utworu „Schackler’s Revenge”. Ktoś powie: „Hola Hola Panie recenzencie”- „Niech Pan nie udaje, że ani razu nie przytupnął Pan nóżką”. Nie. Nie przytupnąłem.
Byłem za to kilkakrotnie bliski przywalenia głową w ścianę. Co prawda płyta zaczyna się wzniośle od zapisu wypowiadanych półszeptem zdań po chińsku. Istny Pink Floyd, można powiedzieć. Tyle że potem jest naprawdę kiepściutko. Axl ni to piszczy, ni to wyje- czasami chce brzmieć jak Billy Corgan innym razem jak Mike Patton. Co ciekawe, prawie nigdy nie brzmi jednak jak Axl Rose (może poza „Street of Dreams”). „A Kompozycje?”- Jakie kompozycje? Na tej płycie nie ma kompozycji! Jak się bardzo mocno zamyślę i dostatecznie znieczulę, to mogę polecić dwa utwory: znośny tytułowy i całkiem przyzwoity „If The World”. Tyle że ta płyta trwa mordercze 65 minut!. Jest to dawka zupełnie niestrawna. Na potrzeby recenzji przyjąłem ją kilkakrotnie i ciągle mam po niej niesmak w ustach.
Gdyby „Chinese Democracy” nigdy nie powstało, a przeszło do historii jako jeden z wielkich, owianych legendą, niezrealizowanych projektów stałaby się rzecz lepsza, tak dla Axla Rose’a jak i dla miłośników Gunsów. Myśli fanów zaprzątałoby dociekanie. co też mogło nas czekać na tej epickiej płycie. Dzięki temu Guns N’Roses nadal by intrygowali, wzbudzali zainteresowanie chroniąc własną dyskografię przed albumem, którego miejsce jest jedynie na śmietniku historii. Dla wszystkich tych, którzy się ze mną nie zgadzają: proponuje test- zanuć (bez włączania płyty) tu i teraz przynajmniej dwa utwory z „Chinese Democracy”. Jestem pewien, że się po prostu nie da…
PS: Uwaga na marginesie: płytę byłem w stanie dostać w cenie 15 zł. Czyli jak by nie patrzeć rynek wycenia ją na równowartość trzech piw w tanim pubie… co ma też swój własny ciężar gatunkowy, prawda?
Kuba Kozłowski, Ocena: 2+
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu