Genialny rockman, wizjoner, wirtuoz gitary, kochający jazz i muzykę klasyczną, a przy tym wnikliwy obserwator… ha, ha, ble, ble ble… Już widzę kpiąco-sarkastyczny uśmiech na jego wąsatej twarzy, więc może spróbuję inaczej. W 1966 sam napisał o sobie w notce do debiutanckiej płyty: „Gdy miałem jedenaście lat mierzyłem pięć stóp i siedem cali, miałem owłosione nogi, pryszcze i wąsy… i z nieznanych powodów nie pozwolono mi zostać kapitanem drużyny softballowej. Ożeniłem się mając 20 lat… śliczna dziewczyna, prawie zmarnowałem jej życie. Złożyłem podanie o rozwód i przeniosłem się do mego studia nagraniowego. Wspólnie z Rayem, Jimem i Royem układaliśmy program przez rok, pracując w piwiarniach, przymierając głodem i grając mnóstwo dziwacznej muzyki, co sprawiło, że byliśmy bardzo niepopularni (choć znani)…” Sporo w tym autoironii oraz specyficznego poczucia humoru. Te cechy podszyte kpiną czy wręcz szyderczym chichotem z amerykańskiej popkultury towarzyszyły jego twórczości niemal cały czas. Wiadomo o kim mowa?
Zacytowany fragment pochodzi z okładki podwójnego albumu Freak Out! (1966) firmowanego przez The Mothers of Invention, którego motorem był Frank Zappa, wspomagany przez paczkę świrów (bez obrazy – patrz tytuł płyty), którzy postanowili zbadać granice percepcji muzycznej młodych Amerykanów preparując niełatwą w odbiorze mieszaninę psychodelii, awangardy, improwizacji, gitarowych popisów, sarkazmu i czystej zabawy. Forma była wprawdzie dość lekka (choć ze strony na stronę albumu wyraźnie gęstniała), jednak treść po głębszej refleksji nieco gorzkawa. Zappa zmuszał do myślenia. Może dlatego był szczególnie ważny dla wielu ludzi, którym los wyznaczył miejsce po drugiej stronie „żelaznej kurtyny”. Tu wspomnę, że szczególną admiracją darzył go Vaclav Havel, który w styczniu 1990 zaprosił go do istniejącej wówczas jeszcze Czechosłowacji, a jeden z nielicznych jego pomników znajduje się w… Wilnie.
Zappa stanowił niewątpliwą ikonę zachodniej popkultury, a jednocześnie bez skrupułów prowokacyjnie podcinał gałąź, z której wyrastała jego sztuka. Debiut i rozkwit jego talentu przypadł na połowę lat sześćdziesiątych, a jednak wbrew powszechnej fascynacji ruchem hipisowskim Zappa nie uległ tym dość naiwnym ideom. W jego filozofii da się raczej znaleźć odniesienia do tego, co proponował wcześniej Kurt Weill i Bertold Brecht, czyli sztukę pozornie wyrastającą z modnej wówczas stylistyki, która w istocie jest jedynie maską, mającą skierować uwagę odbiorcy na problem daleki od beztroskiej zabawy. To przykład inteligentnej gry, czy raczej może nawet zabawy z cenzurą, bliskiej zwłaszcza pokoleniu wychowanemu w realiach PRL-u (choć akurat w naszym kraju jego popularność była dość umiarkowana).
Zappa był wyjątkową indywidualnością, pozornie pełną sprzeczności. Zdeklarowany przeciwnik narkotyków, który jednocześnie działał na rzecz ich legalizacji. Krytykował struktury społeczne i pruderię społeczeństwa, choć sam dwadzieścia sześć lat swego życia przeżył ze swą drugą żoną Adelaide Gail Sloatman, wychowując czworo dzieci. Nie lubił polityków, sędziów, celebrytów i wszelkiej maści kaznodziei telewizyjnych, nie oszczędzał też kolegów z branży. Krytykował hipisów i muzyczną scenę San Francisco, nie oszczędzał narkotyków i policji, dostawało się też amerykańskim rodzicom i ich dzieciom. Kierował się wyłącznie własnymi zasadami i trzeba przyznać, że bronił ich celnymi argumentami oraz ciętym językiem. Jest też autorem absolutnie niepoprawnego politycznie musicalu Thing-Fish, poświęconego AIDS. Jego płyty często noszą znamiona totalnej improwizacji i anarchii, jakkolwiek on sam wymagał od współpracujących muzyków perfekcyjnego warsztatu. Sam muzykowanie rozpoczął od gry na perkusji, jednak w Mothers of Invention przypadła mu w udziale gitara solowa. Twierdził, że nie uczył się akordów, bo nie interesowało go odgrywanie cudzych coverów, a jednak był jednym z niewielu, którzy potrafili wyartykułować rozbudowaną solówkę jedynie lewą ręką na samym gryfie. W grze osiągnął perfekcję i właśnie dlatego to, co dotąd w muzyce wydawało się niemożliwe – u Zappy stawało się realne. Eksperymentował z formą oraz szalonymi zmianami tempa i harmonii, zdecydowanie uciekając od sztampy i banału. Zajadle burzył wszelkie mity, także te wyrastające z samego rocka. Skład zespołów zmieniał często, a praca z nim choć niełatwa była nobilitacją, gdyż potrafił znajdować prawdziwe talenty. Wszyscy byli współpracownicy zgodnie twierdzą, że umiał wydobyć z nich więcej, niż sami mogli przypuszczać. Zappa wiedziony wyjątkowym instynktem parodysty ironizował, karykaturował i mieszał gatunki muzyczne. Nie miało większego znaczenia czy był to pop, czy Strawiński. W jego wizji były to równoprawne inspiracje, które ostatecznie sprawiły, że rock zyskał pełne prawa twórcze i szacunek. W przedziwny sposób łączył elementy kultury niskiej i wysokiej (sam nie lubił jej tak dzielić), a w efekcie powstawało coś, co daleko przewyższało średnią.
Nie ukrywam, że lubię jego twórczość, choć przyznam, że musiałem do niej w jakiś sposób „dorosnąć”. Początki nie były łatwe. Pierwszą płytę, którą nagrałem w latach siedemdziesiątych z radiowej Trójki na poczciwą zetkę (był to chyba album 200 Motels z 1971 r.) po kilku dniach skasowałem. Ta twórczość zdecydowanie wymagała czasu i osłuchania. Wróciłem do Zappy po wielu latach i choć dziś również uważam, że nie jest łatwy i dalej pozostaje na swój sposób awangardowy, to słucham go znacznie chętniej i doceniam jego przekaz. Mój zbiór płyt, choć dość obszerny i zawierający niemal kompletne dyskografie kilkunastu artystów nie zawiera jednak całego dorobku Zappy. Dlaczego? Podczas dwudziestu siedmiu lat działalności artystycznej Frank nagrał około sześćdziesiąt płyt, a niemal drugie tyle zdołano wydać po jego śmierci. Spośród tej obszernej spuścizny posiadam zaledwie kilka krążków, być może wcale nie najlepszych i najważniejszych, lecz z pewnością znaczących i w jakiś sposób dla mnie ważnych. Chciałbym pozostać wierny przyjętej niegdyś zasadzie i nie wypowiadać się na temat płyt których nie mam, a co gorsza nie znam. Tu przytoczę dość znaną opinię Zappy, który mówiąc o dziennikarzach stwierdził: „Ludzie, którzy nie umieją pisać, robią wywiady z ludźmi, którzy nie umieją myśleć, żeby przygotować teksty dla ludzi, którzy nie umieją czytać”. A że nie mam zamiaru przysparzać artyście wątpliwej satysfakcji nawet po jego śmierci, stąd moje dywagacje będą zdeterminowane jedynie zawartością mojej Półeczki. Mam nadzieję, że osiem (na razie) posiadanych przeze mnie tytułów daje mi powody, by skreślić o nim kilka słów.
Debiut Zappy i jego formacji, który z biegiem lat okazał się jedną z najbardziej znaczących pozycji w dorobku amerykańskiej popkultury to wspomniany już wcześniej pierwszy podwójny album w historii rocka – Freak Out! (1966). Satyryczna i nowatorska forma oraz ukryta pod maską gorzka w swej wymowie treść, a do tego specyficzne poczucie humoru. W zasadzie, by w pełni zrozumieć zawarty tam przekaz, należałoby bardzo dobrze znać język angielski wraz z całą ówczesną otoczką kulturowo-społeczną. Zappa swe pierwsze kroki artystyczne stawiał w podejrzanych barach Los Angeles, w mieście, które w tamtym czasie w przeciwieństwie do pobliskiego egocentrycznego San Francisco dopiero poszukiwało swej tożsamości. Był to okres, gdy amerykańska odpowiedź na wszechobecne brytyjskie wzorce muzyczne zaledwie się krystalizowała. W 1964 roku, w pamiętnym Dniu Matki zespół The Mothers of Invention postanowił wnieść do rocka powiew radykalnej awangardy. Muzycy nie stronili od zachowań obrazoburczych, prowokacji oraz poszukiwań zupełnie nowych form kontaktu z publicznością, która często dając wyraz swemu niezadowoleniu nieświadomie brała udział w improwizowanych happeningach. Gdyby pogrzebać nieco w historii kultury to okaże się, że to wszystko już było. Dość tu wspomnieć okres dadaistyczny i eksperymentalne teatrzyki z początków XX wieku, gdzie już wówczas sięgano po absurd, niczym nie skrępowaną zabawę i dowcip. Tom Wilson, który w imieniu MGM podpisał z Zappą kontrakt przypuszczał, że jego zespół to kolejna z wielu kapel z kręgu rhythm and bluesa. Gdy przystąpiono do nagrań rwał włosy z głowy, gdyż to co powstawało absolutnie nie wróżyło komercyjnego sukcesu. Z czasem jednak jego entuzjazm rósł. Pozwolił, by przez studio przewinęło się około setki dziwnych kumpli Zappy z Sunset Boulevard, który jednak jakimś cudem nad wszystkimi zapanował. Album zdecydowanie różnił się od dotychczasowych produkcji. Nie zawierał dwóch czy czterech przebojów obudowanych mniej popularnymi kompozycjami. Każdy utwór miał do spełnienia określoną rolę w całej koncepcji.
Rock w ujęciu Zappy już od samego debiutu był jedynie pretekstem do eksperymentów: z formą, atonalnością, przypadkowymi hałasami, muzyką konkretną, pastiszem i absurdalnymi, surrealistycznymi dialogami. Niewątpliwe, cały ten muzyczny kolaż szokował współczesnych, przypominając bulgocący kocioł, w którym mieszały się wszelkie możliwe dźwięki. By wsiąknąć w tę dziwną choć porywającą muzykę należało odrzucić wszelkie konwenanse i przyzwyczajenia. Świat rocka widział już wówczas wiele, ale tu wymagane były zupełnie nowe stopnie wrażliwości. Muzycy rozprawiali się z kapitalistycznym konsumpcjonizmem, hipisowską filozofią (zanim ta tak naprawdę się ukształtowała) i nie darowali nawet Bobowi Dylanowi. Dziś ów debiut nie robi już takiego wrażenia, jednak z całą pewnością należy stwierdzić, że Zappa realizując swą wizję artystyczną dotarł tam, gdzie odważyli się mu towarzyszyć jedynie najodważniejsi. A jednak udało mu się stworzyć koncept album definiujący na nowo muzyczną wrażliwość. Płyta nabiera ciężaru gatunkowego od swej trzeciej analogowej strony. Pojawia się tam elektryzujący blues Trouble Every Day, później mocne Help, I’m A Rock, nieco obłąkany It Can’t Happen Here, by swój wielki finał osiągnąć w The Return of The Son of Monster Magnet. Ta ostatnia kompozycja to dwunastominutowy zlepek bębnów, krzyków i innych efektów z pogranicza muzyki konkretnej. W zasadzie trzy pierwsze albumy Mothers, czyli Freak Out! (1966), Absolutely Free (1967) i We’re Only In It For The Money (1968) tworzą swego rodzaju tryptyk. Na razie w swych zbiorach mam pierwszą i trzecią z nich, jakkolwiek na Półeczkę trafił także album Lumpy Gravy (1967) – pierwszy z muzyką orkiestrową, który Zappa firmował samodzielnie, choć z uwagi na zapisy kontraktu z wytwórnią nie zagrał tam na żadnym instrumencie. Zrealizował go między drugą a trzecią płytą Mothers, z grupą muzyków, których nazwał Electric Symphony Orchestra Abnuceals Emuukha. Zawiesił im poprzeczkę bardzo wysoko. Nic dziwnego, że niektórzy odmówili wykonania swoich partii, uznając je za niemożliwe do zagrania. Dali się przekonać dopiero wówczas gdy sam je zaprezentował. Album pojawiał się i znikał ze sklepów, z uwagi na pozwy macierzystej wytwórni, stąd też artysta wracał do niego i kilkakrotnie go przerabiał. W efekcie powstało dzieło dość trudne w odbiorze i może nieco mało spójne, ale będące pierwszym przykładem jego nieco poważniejszej twórczości. Sam artysta jednak chętnie wymieniał tę płytę jako jedną ze swych ulubionych. Znalazła się tam muzyka na orkiestrę, zmiksowana z fragmentami dialogów rejestrowanych niemal… we wnętrzu fortepianu – by wzbogacić brzmienie głosów o dźwięk rezonujących strun.
Muzyczny debiut The Mothers of Invention początkowo w Stanach Zjednoczonych nie zdobył popularności, sukcesem jednak okazał się w Europie. Miano kultowego w USA zyskał znacznie później. Tu ciekawostka – Paul McCartney wspomniał, że Freak Out! zainspirował wiekopomne dzieło Beatlesów Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. W odpowiedzi Zappa (uzyskawszy zgodę The Fabs) sparodiował jej okładkę na trzeciej płycie tryptyku, o jakże wymownym tytule We’re Only in It for the Money. Postacie z oryginalnego projektu zastąpił fotografiami znajomych ze szkoły. Muzycznie płyta nawiązuje do debiutu, zaś w warstwie literackiej jest kolejną kąśliwą satyrą z polityki, subkultury hippisowskiej, a także… z albumu Beatlesów. Całość brzmi chaotycznie, krótkie piosenki są przerywane rozmowami. To sarkazm, a właściwie genialna satyra. Są chwytliwe melodie, ale także awangardowe pułapki i spora doza parodii. Znalazło się tam również miejsce na intrygujący kolaż dźwiękowy. Całość to prawdziwa antyteza sztuki nastoletnich idoli. W 1970 w sklepach pojawił się kolejny album Zappy i The Mothers of Invention, zatytułowany Burnt Weeny Sandwich. Zawierał nagrania studyjne oraz fragmenty zarejestrowane na żywo. Tytuł płyty oznaczał spalonego hot-doga serwowanego z dwoma kawałkami chleba i musztardą… Muzyka wbrew jakimkolwiek sugestiom wynikającym z tytułu brzmi smakowicie. Pomysły są nad wyraz spójne, nie brak też przykładów wyjątkowego zmysłu artysty do tworzenia atrakcyjnych melodii. Nie jest łatwo napisać cokolwiek o płycie, która ma własne słownictwo i własny język. Stwierdzenie Zappy mówiące, że to taniec o architekturze jest tu wyjątkowo trafne.
Koncerty Zappy przyciągały tłumy często nieobliczalnych fanów. W grudniu 1971 muzycy występujący w drewnianym budynku kasyna nad brzegiem Jeziora Genewskiego musieli przerwać koncert, gdy ktoś z publiczności odpalił rakietnicę, a płonąca flara spowodowała pożar, który strawił nie tylko sprzęt zespołu, ale i cały zabytkowy budynek. Obecni wśród publiczności muzycy Deep Purpe najpierw z zaangażowaniem pomagali w ewakuacji fanów, a potem całość opisali w swym bodaj największym hicie Smoke On The Water. Kilka dni później, w trakcie występu The Mothers of Invention w londyńskim Rainbow Theatre „nawiedzony” wielbiciel Zappy zepchnął go ze sceny. Urazy okazały się na tyle poważne, że przykuły artystę niemal na pół roku do wózka inwalidzkiego. Rok 1973 przyniósł kolejny album, zatytułowany Over-Nite Sensation. Wielu krytyków twierdzi, że była to płyta wyjątkowa, która na dobre zdefiniowała jego estetykę. Nic dziwnego, piosenki z niej przez lata były podstawą jego koncertów. Mamy tu nieco cięższego rocka z elementami jazzu, zaś teksty po raz kolejny doprowadzają do bólu głowy wszelkich domorosłych krytyków literackich. Zamiast polityki pojawia się absurdalny humor nawiązujący do seksu, mediów i… nici dentystycznych. Co tu dużo dywagować, po prostu – kochaj albo rzuć. Tuż obok tego krążka na mojej Półeczce stoi wydana rok później płyta zatytułowana po prostu (’), jak kto woli Apostrophe (1974), ponoć jeden z najpopularniejszych jego albumów. Mimo, że materiał w zasadzie powstał w tym samym czasie co poprzednia płyta, to całość ma zupełnie inny charakter. Utwory pod względem muzycznym wydają się bardziej przystępne, a sama warstwa literacka, choć również pełna zappowskiego humoru, wydaje się znacznie mniej frywolna. Wprawdzie także tu mamy galerię kudłatych psów oraz innych podejrzanych indywiduów, jednak seksualne konotacje wydają się bardziej zawoalowane. To kolejny kapitalny album Zappy, choć niektórzy twierdzą, że zbyt komercyjny. Świetna muzyka i sporo niewymuszonego humoru. Pozycja obowiązkowa w zbiorach każdego miłośnika klasycznego rocka. Na zakończenie jeszcze dwa tytuły. One Size Fits All (1975), ostatni zarejestrowany z zespołem The Mothers of Invention. Tu osią jest porywający choć skomplikowany utwór Inca Roads, który ponad wszelką wątpliwość dowodzi, że Zappa to prawdziwy wirtuoz gitary. W muzyce pojawiają się elementy fusion i prog rocka. Jest też sporo ciekawych piosenek, a płyta jako całość może stanowić niezłe wprowadzenie w jego stylistykę. Nic dziwnego, że Inca Roads, Florentine Pogen, Andy i obie części Sofa na długo trafiły do jego koncertowego repertuaru. Mapa nieba na rewersie okładki z dziesiątkami fałszywych, nieistniejących gwiazd i konstelacji to kolejny przykład zappowskiego humoru. Mój dotychczasowy zbiór zamyka Sheik Yerbouti (1979). To ponoć najlepiej sprzedająca się płyta artysty. Nic dziwnego, w przeciwieństwie do debiutu ma znacznie bardziej komercyjny potencjał, choć nadal nie ucieka od kontrowersyjnych tematów. Są to w zasadzie nagrania koncertowe, jednak dopracowane w studiu. Nie da się przejść obojętnie obok Rat Tomago, kapitalnego popisu gry gitarowej, wyciętego ponoć z znacznie większej całości. Chwilę później pojawia się utwór Bobby Brown Goes Down, bardzo popularny w Europie, choć zakazany w USA, z uwagi na dość obsceniczne słownictwo. To oczywiście kolejna maska Zappy, a piosenka jest satyrą na hedonistyczny styl życia, gdzie „najsłodszy chłopiec w mieście” realizuje swój amerykański sen, traktując kobiety jak rzeczy. Nie ma tu eksperymentów z muzyką konkretną, są za to porywające riffy, ale jak zwykle jest też cynizm i satyra.
Nie sposób krótko podsumować twórczości Franka Zappy, a już z pewnością nie na podstawie tych kilku płyt wybranych z mojej Półeczki. Jak każdy – ma on w swoim dorobku rzeczy lepsze i gorsze. Tu jednak w ocenach należy uważać, gdyż czasem te pozornie gorsze po kilku przesłuchaniach zaczynają smakować wręcz wybornie. Dlatego nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa kolekcjonując Zappę. Uważam, że to artysta wyjątkowy, ceniony w Polsce dużo mniej niż by należało. Można jedynie żałować, że odszedł przedwcześnie, mając zaledwie pięćdziesiąt trzy lata, pokonany przez nieuleczalną chorobę.
Krzysztof Wieczorek