Faith No More, Sol Invictus, Reclamation! Recordings/Ipecac Recordings 2015
Zacznę makabrycznie. Co spodziewamy się zobaczyć otwierając wiekowy, zmurszały od upływu lat grób? W zdecydowanej większości przypadków powinniśmy oczekiwać widoku starych, wyschniętych kości wraz z czaszką z zastygłym wyrazem. Nie zobaczymy tkanek łącznych, mięśni, ścięgien czy nerwów pozwalających na wyrażanie emocji. Po co więc w ogóle taki grób otwierać? Cóż, większość z normalnych ludzi nigdy by tego nie zrobiła, nawet pod wpływem przemożnej ciekawości czy emocjonalnych związków z jego rezydentem. A jednak fani kupią pewnie „Sol Invictus” licząc na ponowne muzyczne objawienie zaserwowane nam przez od dawna milczące Faith No More. Niestety, nie znajdą oni na nowej płycie więcej życia i emocji niż w kilkunastoletniej mogile.
Od czasu „Album Of The Year” z roku 1997 bardzo dużo się zmieniło na rynku muzycznym. I chociaż FNM zawsze podążało niejako pod prąd panujących trendów, to nie da się zupełnie ignorować zmian stylistycznych wyznaczających aktualne kierunki w których podąża branża. Albo inaczej, oczywiście można próbować je ignorować, ale trzeba to robić z głową. Mieć ciekawy przekaz, dobrze opracowane utwory albo porywający i spójny koncept płyty. „Sol Invictus” nie ma, moim zdaniem, żadnego z tych elementów i jest po prostu nudny. Opinia ta brzmi jak szarganie świętości, ale bądźmy szczerzy: co tak naprawdę oferuje nam najnowsze dzieło FNM? Muzycznie, tekstowo, aranżacyjnie – niewiele. W przypadku tego zespołu nie można mówić o odejściu od dotychczasowej stylistyki, bo tej nigdy nie dało się wyraźnie określić. Problem polega na tym, że z samej wolności muzycznej, którą zespół hołubił w przeszłości zrobiła się nieciekawa sztampa. Nadal mamy tu głos Mike’a Pattona, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że nawet linie wokalne przygotowano bez większego zaangażowania czy pomysłu („Cone Of Shame”, „Separation Anxiety”). Patton jest oczywiście genialnym wokalistą, ale swój geniusz pokazywał przede wszystkim poza FNM i jedynie na „Angel Dust” dał szerszy popis własnych umiejętności.
Większość kompozycji sprawia wrażenie napisanych na kolanie, w trakcie wspólnego jammowania, którego tematem przewodnim miało być „Ah, pamiętacie stare dobre lata, kiedy mieszaliśmy na muzycznym rynku?”. Niestety, duch tamtych lat już nie wróci. Muzycy są zapewne również na innym etapie rozwoju psychosomatycznego, co powoduje że próba powrotu do bohaterskiej przeszłości zespołu przypomina aplikowanie ładunku elektrycznego trupowi – życia w ten sposób się nie wskrzesi. Nawet potwór Frankensteina zbudowany był z różnych części składowych, aby eksperyment ożywienia mógł się powieść.
Słuchając „Sol Invictus” mam przed oczami trzy małpki: jedna zasłania uszy (nie słuchamy muzyki, aby przypadkiem się czymś nie zainspirować), druga zasłania usta (nasze teksty tak naprawdę nic nie przekazują) a trzecia oczy, bo po co dostrzegać braki właśnie przygotowanego materiału. Na albumie są w moim odczuciu tylko dwa momenty, w którym muzyka FNM wzbija się ponad przeciętność. Pierwszym jest „Matador”, charakteryzujący się ciekawą melodią, poetyckim tekstem, oraz niestety wymęczoną linią wokalną, drugim zaś jest „Black Friday”. To jednak za mało by uznać płytę za udaną.
Faith No More kazało nam długo czekać na kolejny album. Pytanie brzmi, czy tak naprawdę, ktoś odliczał dni dzielące nas od daty premiery? Czy szum związany z nowym albumem został wywołany przez wciąż szerokie rzesze fanów czy sprawny marketing zespołu i wytwórni? Faith No More jest legendą lat dziewięćdziesiątych i tak powinno zostać. Chociaż wielu wieszało psy na „Album Of The Year”, to uważam, że doskonale podsumowywał on działalność grupy i powinien nadal zamykać jej dyskografię. Po co igrać z ogniem? Warto kończyć jak Metallica, która rozmienia się na drobne coraz to bardziej nudnymi, przewidywalnymi i nieszczerymi albumami, wciąż myśląc, że ktoś czeka na ich kolejny krążek? W przypadku „Sol Invictus” nie jest jeszcze aż tak źle. To nadal jest Faith No More, które znają fani. Tyle że mniej pomysłowe, mniej buntownicze, mniej (o dziwo!) dojrzałe i dopracowane. „Sol Invictus” sprawia wrażenie płyty, która musiała powstać, ale niekoniecznie ze względów czysto muzycznych. Zespół nie zdołał wzbić się poza przeciętność. A szkoda.
Kuba Kozłowski: 3 –
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Tekst ten ze zmianami ukazał się pierwotnie w serwisie www.dnamuzyki.net do którego serdecznie zapraszam.