Deep Purple, Battle Rages On, BMG 1993
Większą część swojej historii Deep Purple był zespołem wewnętrznie skłóconym, czego w najbardziej oczywisty sposób dowodzą częste zmiany składu. Regularnie następujące roszady wśród muzyków zaowocowały koniecznością wprowadzenia oznaczeń dla poszczególnych konfiguracji personalnych (Mark I, Mark II, Mark III i tak dalej). Poza rolą „systematyzującą” oznaczenia wskazywały na różnice muzyczne dzielące poszczególne etapy działalności grupy, wielokrotnie łączącej czysty hard rock z funkiem i blues’em. Płyta Battle Rages On stanowi dzieło reaktywacji drugiego, najsłynniejszego składu, z Richiem Blackmorem oraz Ianem Gillanem.
Mark II niewątpliwie cieszył się i cieszy nadal największa estymą wśród fanów, choć nie był to skład najbardziej twórczy czy poszukujący. Za taki uznać należałoby lineup z Davidem Coverdalem i Glenem Hughsem (MK III i MK IV), którego działalność uwieczniły trzy doskonałe albumy „Burn”, „Stormbringer” oraz „Come Taste the Band”. Muzyków Mark II łączyła jednak pewnego rodzaju symbioza, która, niezależnie od rozrywających zespół konfliktów wewnętrznych nakazywała im powrót do klasycznego składu. Wpływ na to miały również oczekiwania fanów, którzy wyraźnie, poprzez malejącą sprzedaż płyt, dawali do zrozumienia, że bardziej funkujące brzmienie Purpli nie do końca stanowi spełnienie ich oczekiwań. Śmierć Tommego Bolina, następcy Blackmore’a, oraz destruktywny tryb życia Glena Hughes’a jedynie ułatwiły decyzję o reaktywacji MK II. Ponowna współpraca muzyków zespołu zaowocowała nagraniem płyty kompletnej. Perfect Strangers wskazywało na długie lata niepodzielnej dominacji Deep Purple. Doskonałą płytę promowała świetna trasa koncertowa, która ukazała jednak, że animozje między muzykami wciąż były silnie zakorzenione.
Wybujałe ego Gillana i Blackmore’a ponownie doprowadziły do rozstrojenia bezbłędnie funkcjonującej maszyny. Ani House of the Blue Light ani tym bardziej „Slaves and Masters”, płyta zarejestrowana po kolejnym rozpadzie MK II (z Joe Lynn Turnerem jako wokalistą) nie nastawiały optymistycznie co do przyszłości zespołu. Malejące znaczenie Deep Purple na rynku muzycznym stało sie odczuwalne nawet poprzez lokalizacje koncertów promujących ostatnie dokonanie muzyków. Mniejsze zainteresowanie fanów, a tym samym malejące stawki koncertowe, umożliwiły polskiej widowni po raz pierwszy w historii przekonanie się na żywo, czym jest koncert „Głębokiej Purpury”. Gdy jednak konta bankowe zaczęły szczupleć, osobista duma i antypatie musiały ustąpić potrzebom natury finansowej. Ultimatum wytwórni muzycznej, niezadowolonej z „drogi donikąd” jaką obrał zespół doprowadziło do usunięcia Joe Lynn Turnera (który ewidentnie, podobnie jak Tony Martin z Black Sabbath, nie miał szczęścia do składów z którymi występował) i ponownego angażu Iana Gilana.
Wokalista przyjął projekt z zadowoleniem. Jego kariera nie rokowała bowiem w tym momencie większych nadziei. Od momentu opuszczenia zespołu z marnym skutkiem próbował wzbudzić zainteresowanie odbiorców swoim solowym projektem. Nowe-stare Deep Purple (Paice, Lord, Gillan, Glover, Blackmore) okazało się kolosem na glinianych nogach. Muzycy nie zakopali toporów wojennych, a w trakcie nagrywania płyty Gillan i Blackmore nie mieli okazji do wspólnych dyskusji nad przyszłością grupy, gdyż wszelkimi siłami starano się ograniczać ich spotkania. Nie oznaczało to jednak, że nie udało im się skłócić. Nawet pomimo dzielącej muzyków odległości, kolejne bitwy toczono o ostateczny kształt utworu „Time to Kill” oraz, tradycyjnie już, pijaństwo Gillana i wybujałe ego Blackmore’a. Pomimo trudnych warunków nagrywania (ani razu wszyscy muzycy nie znaleźli się razem w studiu) efektem zaangażowania MK II C okazała się jedna z najlepszych płyt w dyskografii zespołu. „Battle Rages On” miała bowiem wszystko to, co sprawiło, że „Perfect Strangers” wzniosło Deep Purple na muzyczny szczyt. Niestety, efekt ten osiągnięty został w sposób „wyrachowany”, co nie uszło uwadze krytyków i słuchaczy. Nowa płyta stanowiła bowiem lustrzane odbicie wcześniejszego albumu. Utwór tytułowy Battle Rages On idealnie koresponduje z Under the Gun a Anya może w zasadzie uchodzić za duchowego spadkobiercę utworu „Perfect Strangers”.
Odczuwalna wtórność płyty zadecydowała o tym, że „Battle…” nie powtórzyła sukcesu swego wielkiego poprzednika. Zupełnie niesłusznie. Wraz z upływem lat stylistyczne podobieństwa zaczęły się rozmywać, a kolejne pokolenia fanów dostrzegły siłę albumu. Mamy bowiem do czynienia z arcydziełem klasycznego, dojrzałego hard rocka. Utwory takie jak Solitaire, One Mean’s Meat czy Lick it Up mogły być ozdobą albumów każdego niemal ówczesnego konkurenta Deep Purple. Siła „Battle…” polega jednak na tym, że żadna z wymienionych kompozycji nie nadaje tonu całości. Palma pierwszeństwa należy się wspomnianym już Anya, z ciekawą orientalną aranżacją, piekielnie chwytliwemu Battle Rages On oraz surowemu bluesowi w Ramshackle Man. Jedynie „Time to Kill” nie dorównuje poziomem reszcie, wyraźnie nawiązując stylistyką do twórczości Rainbow z okresu „Bent out of Shape”.
Muzycy, pomimo wewnętrznych konfliktów nadal znajdowali się w doskonałej formie. Rosnąca alienacja Ritchiego nie przeszkadzała muzykowi w tworzeniu zapadających w pamięć, mięsistych riffów. Ian Paice pokazał na albumie, jak powinien bębnić hard rockowy perkusista. Jon Lord właściwie nigdy w swej karierze nie schodził poniżej stałego, wysokiego poziomu a chociaż można by życzyć sobie odrobinę bardziej zdecydowanego wokalu Iana Gillana, to całość prezentuje się nad wyraz interesująco.
W roku 1993 powstała nadspodziewanie dobra płyta, niespodziewanie reaktywowanego składu. Szkoda tylko, że Deep Purple zaraz po wyjściu ze studia w tradycyjny już dla nich sposób uruchomili tryb samozniszczenia.
Jakub Kozłowski
Tekst ten po raz pierwszy ukazał się w serwisie www.dnamuzyki.net do którego zapraszam
(Łącznie odwiedzin: 722, odwiedzin dzisiaj: 1)