To już nawet nie jest sama muzyka, to jeden wielki kawał historii. Jedna z najbardziej wpływowych płyt jakie zrodziła metalowa scena, i to nie tylko w ramach Black Metalu. Bathory zaistniał dzięki wydanej w 1984 roku składance „Scandinavian Metal Attack” na której znalazły się nagrania najbardziej obiecujących w tamtym czasie grup z mroźnej części Europy. Zespół Quorthona znalazł się na niej przez przypadek, jako że jedna z kapel odpadła z listy.
Nikt specjalnie nie spodziewał się, że to właśnie Bathory wzbudzi największe zainteresowanie. Kompozycje „Sacrifice” (tutaj w wolniejszej wersji) oraz „The Return of Darkness and Evil”, które znalazły się na owej kompilacji, z marszu zyskały sobie fanów. Zaowocowało to rychłą sesją nagraniową i wydaniem debiutanckiej płyty. Ten kultowy już materiał powstał w 56 godzin w studiu zwanym „Heavenshore”. Było to nic innego jak stary, zatęchły, przesiąknięty dymem papierosowym garaż przystosowany do rejestrowania demówek. Zespół miał do dyspozycji jednego Ibaneza Destroyer, bardzo skromny zestaw perkusyjny z jednym talerzem oraz mały wzmacniacz (zero przesteru!). W takich warunkach, bazując na tak ograniczonym sprzęcie udało się Quorthonowi nagrać płytę, której słuchają kolejne pokolenia metalowych wyjadaczy, dzieło ponadczasowe.
„Bathory” to 8 (faktycznie 9, intro „Storm of Damnation” zostało wplecione w „Hades”, Quorthon po prostu o nim zapomniał tworząc tracklistę, późniejsze wydania poprawiono) zalatujących siarką kawałków, które emanują energią, mrokiem i brzmieniowym brudem. Takie strzały jak „Reaper”, „Sacrifice”, „In Conspiracy with Satan” czy „Necromansy” (błąd jak najbardziej świadomy, z braku gotyckiego „c” użyto „s”, przecież to prawie to samo nie? 😉 ) zapamiętuje się z marszu, to poniekąd elementarz tych pierwszych metalowych wyziewów z piekła rodem. Jest w tym punkowa prostota, chwytliwość Motorhead i czarci pazur spod znaku Venom, o którym lider grupy w tamtym czasie podobno nie słyszał (jakoś ciężko w to uwierzyć).
Sama okładka to też temat wymagający kilku zdań. Z pewnością jedna z bardziej rozpoznawalnych pośród metalowej sztuki. Kto tego kozła nie zna i nie kojarzy? Chyba tylko neofici. Owo rogate stworzenie to nic innego jak kolaż który powstał z różnych wycinek plus dorysowana odręcznie sierść. Oryginalnie kozioł miał by wydrukowany w złotym kolorze, ale tnąc koszty postawiono na coś mniej więcej w ten deseń. No i tak oto mamy barwę kanarkowo- żółtą. Rzecz jasna Quorthon nie był z tego faktu zadowolony i tylko 1000 sztuk w tej wersji poszło w obieg. Kolejne wydania były już czarno- białe.
Co tu dużo mówić, ta płyta to klasyk, którego już nic i nikt z piedestału nie zrzuci. Wciąż jest inspirujący, wciąż świeży i wciąż chce się go słuchać. Rekomendacja zbyteczna.
Przemysław Bukowski