Kat od zawsze należał do grona moich ukochanych zespołów. Wszystkie studyjne albumy kapeli z lat 80. i 90. wielbię miłością szczerą, trwałą i dozgonną. Z tym większą boleścią obserwowałem powolną agonię Kata – a właściwie dwóch Katów – w XXI wieku. O „Mind Cannibals” szkoda w ogóle wspominać, „Biało-Czarna” nie powalała, a próby żerowania na sentymentach fanów („Acoustic-8 Filmów”, „Buk-Akustycznie”, powtórnie nagrana „666”) trudno było traktować poważnie.
Najlepsze, co moim zdaniem muzycy Kata dali fanom na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat, to kompilacja „Rarities”. No i solowy album Romana Kostrzewskiego, który osobiście bardzo lubię, choć nie za bardzo celuje on w metalowe gusta licznych fanów Kata (swoją drogą jestem ciekaw, czy usłyszymy następcę „Wody”; z tego co pamiętam, miały ukazać się cztery albumy poświęcone tematyce żywiołów, a jako drugi w kolejności przewidziano „Ogień”). Katowski topór niestety mocno stępił się na przestrzeni lat, jednak – jak to z perspektywy fana bywa – zawsze oczekuje się na nowości wydawnicze. Tym razem wynagrodzeniem za cierpliwość okazał się „Popiór” projektu Kat & Roman Kostrzewski.
Nie mnie dywagować, na ile w projekcie R. Kostrzewskiego jest jeszcze Kata w Kacie – wszak w składzie projektu nie ma żadnego ze współtwórców oryginalnego zespołu. Mniejsza jednak o szczegóły. Grunt, że wreszcie mamy nowy album, który swoją drogą już w dniu premiery wywołał mnóstwo kontrowersji. I to nie z powodu bluźnierczej okładki, obrazoburczych tekstów Romana Kostrzewskiego czy wyśmienitej muzyki wypełniającej krążek… Większość doskonale wie, w czym rzecz, dlatego odpuszczę sobie wywód filozoficzny pt. „Jak robić z fanów idiotów. Krótki przewodnik rockowego biznesmena”. Jest „Popiór”, cieszmy się więc, że w Romanie Kostrzewskim nadal tkwi więcej artystycznego ducha niż w Piotrze Luczyku, któremu zajęło aż 15 lat, aby stworzyć nowy, w pełni autorski materiał.
Czy „Popiór” mi się podoba? Tak. Czy uważam, że jest to najlepszy album pod szyldem KAT w XXI wieku? Tak. Czy jest to krążek mogący stawać w szranki z klasycznymi płytami Kata z lat 1985-1997? Raczej nie, choć może z upływem czasu bardziej przekonam się do tego materiału. Stylistycznie nie odnotowałem większych rewolucji względem poprzedniczki. Rzecz najważniejsza, że „Popiór” na pewno wypada o klasę lepiej niż „Biało-Czarna”. I to w każdym aspekcie – lepsze kompozycje, wykonanie, bardziej czytelna produkcja (choć do ideału trochę brakuje – momentami ten album brzmi zbyt sterylnie, a poziom kompresji niekiedy mocno doskwiera). Osoby śliniące się na myśl o płytach Kata z lat 90. znajdą tu też więcej tego specyficznego klimatu, który towarzyszył zespołowi na płytach od „Bastard” wzwyż.
Do ideału jednak trochę zabrakło. Są na tej płycie fragmenty niezbyt przekonywujące i nie wyrastające ponad poziom, do jakiego przyzwyczaiły nas dziesiątki innych thrash/groove metalowych kapel. Nie każdy riff powala, nie każda linia melodyczna wbija w podłogę, nie każdy fragment tekstu wprawia w osłupienie. Technicznie jest jednak bez zarzutu. Partie solowe – momentami kojarzące się np. z brzmieniem Andy’ego LaRocque – to zresztą jeden z jaśniejszych punktów tego krążka, choć mnie osobiście brakuje tu trochę Michała Laksy. Cóż, współczesne trendy produkcyjne niezbyt dobrze obchodzą się z basistami, a szkoda, bo ta płyta pewnie zyskałaby na głębi, gdyby bardziej wyeksponować czterostrunowca.
Ulubione utwory? Jako pierwszy wyróżniłbym „Modłości” (ach te tytuły…), z rewelacyjnym, nośnym riffem, znakomitymi partiami wokalnymi, kapitalnymi solówkami i potężną dawką niepokojącego klimatu, dozowanego łagodniejszymi, bardziej stonowanymi fragmentami. Przyznaję – w tym stuleciu nie słyszałem lepszego utworu ze strony żadnego z Katów. Na wyróżnienie zasługują też wieńczące album „Głowy w dół spuszczone” i „Dali na mszę”. Ten pierwszy, mocno osadzony w thrashowej stylistyce a la Kreator, zaskakuje świetnie wyważonymi zmianami tempa, z kolei „Dali na mszę” łączy najlepsze elementy „Modłości” i „Głowy w dół spuszczone”, w efekcie czego mamy do czynienia z potężną dawką gęstego, technicznego, wyrafinowanego grania. Reszta utworów wypada nieźle; balladowe fragmenty też wstydu grupie nie przynoszą, choć nie są to kompozycje na miarę „Głosu z ciemności” czy słynnych „Łez”.
Wspomniałem na początku, że w ostatnich latach z boleścią obserwowałem agonię Kata? Teraz, po premierze płyty „Popiór” sam nie wiem, co dalej myśleć. Roman Kostrzewski i spółka nagrali fajny materiał, który jednak potrzebuje czasu, aby się z nim na spokojnie oswoić. Pierwsze wrażenia są w każdym razie pozytywne – nie ma może zachwytu i czołobitności, ale też daleko do rozczarowania. Ja w każdym razie jestem usatysfakcjonowany, bo nie liczyłem, że na temat nowych propozycji Kata napiszę jeszcze coś dobrego. Co będzie dalej? Liczę, że Kat & Roman Kostrzewski nagrają przynajmniej jeszcze płytę lub dwie, choć – biorąc pod uwagę tempo prac w zespole – nie jest to nic pewnego. W każdym razie byłbym rad usłyszeć następcę. Jeśli okaże się jeszcze lepszy niż „Popiór”, to z pewnością dołączy do Katowskiego kanonu.
MKWR