Koniec lat dziewięćdziesiątych oraz pierwsza dekada XXI wieku w dużej mierze upłynęła na mainstreamowej rewolucji nu-metalowej. Ten iście okropny podgatunek ciężkiego grania przebijał się od 1998 roku do świadomości ogółu swoim rapowaniem, scretchowaniem, pseudo-hardrockowym zdzieraniem gardła i płaskimi riffami, by ostatecznie umrzeć śmiercią naturalną. Nieliczni ocaleni jak Korn, Papa Roach, Limp Bizkit czy Linkin Park nadal działają w swojej ograniczonej niszy, niczym Indianie w amerykańskich rezerwatach, dostarczając co płytę właściwie tą samą, pozbawioną polotu muzyczną papkę. Na szczęście niedobitki nu-metalowego horroru jest już na tyle łatwo ignorować, że można zupełnie o nich zapomnieć.
Nu-metal nierozerwalnie wiąże się z przełomem wieków, które przypadły na lata mojej licealnej edukacji i w takim kontekście postrzegałem zawsze twórczość Marilyn Manson. Niemały wpływ na to miała na pewno przeróbka „Tainted Love” Soft Cell z jej naiwno-licealno-amerykańską stylistyką wzmacnianą jeszcze kiczowatym teledyskiem. Zrządzeniem losu Marilyn Manson będzie kojarzył mi się też z osiemnastymi urodzinami siostry kolegi, zaczynającymi się jednego dnia a kończącymi trzy dni później (jak pokazuje najnowsza płyta skojarzenie jak najbardziej na miejscu). Choć nie byłoby uczciwym przypinanie zespołowi łatki nu-metalowej, to Marilyn Manson zawsze działał na granicach tej właśnie stylistyki. To, co pozwalało mi podchodzić do twórczości tego zespołu z mniejszym dystansem to, paradoksalnie, świadomie kreowany, niezwykle kiczowaty wizerunek artystyczny zbliżający Briana Warnera do klasycznych dokonań Alice Coopera czy Kiss. Mogłem go nie lubić, ale nie mogłem go nie doceniać.
Manson w jakiś przedziwny sposób wyrył się w moich wspomnieniach z młodości. Mimo dostrzegalnego fałszu tkwiącego w muzyce zespołu potrafię ich dokonania zaakceptować, choć od razu zaznaczam, że w ograniczonym stopniu. Tym większym zaskoczeniem okazał się dla mnie fakt, że pomimo całkowitej niemal odmiany trendów muzycznych jaka nastąpiła między 2005 a 2015 rokiem Marilyn Manson wciąż trzyma się na nogach nagrywając do tego przyzwoitą płytę. Być może jednak moje pobłażliwe podejście spaczone jest niedawnym obcowaniem z Royal Blood. Po ich paskudnym albumie, każda muzyka zyskuje moim zdaniem na polocie.
Marilyn Manson się nie zmienia, choć oczywiście chciałby żebyśmy myśleli inaczej. Stąd głębię jego artystycznej duszy malują dla nas już nie tylko dźwięki i akordy, ale również obrazy (nabywcami obrazów Artysty stali się znawcy malarstwa pokroju Jacka Osbourne’a). Nie oznacza to, że Brian Warner kiedykolwiek był czy będzie oryginalny. Co więcej, jest niemal niemożliwym, by artysta wybił się z ram forsowanej od lat stylistyki. Jednak w wykonywanym przez siebie rzemiośle jest on co najmniej solidny i trzeba to uczciwie powiedzieć również o jego najnowszym albumie. O innowacjach nie ma mowy, ale tym, co wyróżnia „The Pale Emperor” na tle jego poprzednich dokonań to wprzęgnięcie w metalowe utwory elementów bluesa. W przeszłości jednak już parę zespołów tego wybiegu próbowało i to z lepszym skutkiem. Co więcej, bluesowi Mansona dużo bliżej do Depeche Mode z „Delta Machine” niż np. Led Zeppelin. Porównanie o tyle uprawnione, że o ile blues w wykonaniu Marilyn Manson nie dorównuje dziełom legendy hard-rocka, to chętnie przez zespół stosowana elektronika wyraźnie nawiązuje do Depeszów.
W obu przypadkach są to jednak nieudolnie wdrożone inspiracje, które co prawda wzbogacają brzmienia zespołu, ale nie stanowią na pewno o jego innowacyjności. Elementy bluesowo-elektroniczne po prostu są i nic więcej powiedzieć w tej materii się nie da. To, co zwraca uwagę to osnute wokół nich ciekawe i dosyć chwytliwe melodie. Utworów takich jak „The Third Day Of Seven Day Binge” czy „Deep Six” słucha się z przyjemnością a wraz z elementami industrialu ich korzenie łączyć można ze stylistyką Trenta Renzora, będącego jednak zawsze przynajmniej o trzy kroki przed Mansonem. Trzeba jednak w tym miejscu wspomnieć o tekście do „The Third Day Of Seven Day Binge”. Trzeci dzień siedmiodniowej bibki? Czy tylko na to stać dziś samozwańczego Króla Groteski?
Cały album można spokojnie podzielić na dwie części: udaną (od „Killing Strangers” do „Warship My Wreck” oraz przeraźliwie nudną (od „Slave Only Dreams To Be King” po utwory bonusowe) co nie pozwala na uznanie ”The Pale Emperor” za album więcej niż solidny. Nie zmienia to jednak faktu, że słucha się go całkiem przyjemnie. Nie mogę jednak pozbyć się odczucia, że w twórczości Marilyna Mansona najbardziej przeszkadza mi właśnie sam Marilyn Manson. O ile lepiej brzmiałaby ta płyta, gdyby za mikrofonem stanął np. Glenn Danzig? Od razu odpowiem: o niebiosa lepiej.
Kuba Kozłowski
skala 1-6: 3+