Po premierze „Tres Hombres” ZZ Top nagle z małego zespoliku grającego przesterowanego bluesa, stali się formacją, która potrafiła zapełniać stadiony. Stali się gwiazdami, co chyba odrobinę początkowo muzyków przytłoczyło. W każdym razie, zamiast kuć żelazo puki gorące kazali czekać dwa lata na premierę kolejnego studyjnego albumu. I nawet gdy płyta trafiła już na rynek okazała się nie do końca przemyślanym kompromisem. Wersją pośrednią między zrobieniem czegokolwiek i przypomnieniem się fanom a dalszą przerwą w komponowaniu…
Trudno bowiem inaczej wyjaśnić fakt, że połowa albumu skomponowana została z zapisów koncertowych improwizacji i przeróbek artystów pokroju John Lee Hookera czy Elvisa Presleya. Pomysł może nie wydawałby się taki zły, gdyby nie zupełny brak emocji płynący z zarejestrowanych występów. Coś powoduje, że umieszczone na „Fandango!” utwory „na żywo” potrafią uśpić. Jest to o tyle zastanawiające, że ZZ Top ponoć zawsze stanowili prawdziwe bestie sceniczne. Gdybym miał tą opinię zrewidować tylko na podstawie fragmentów „Fandango!” musiałbym uznać, że przekazy o świetnych występach Teksańczyków są mocno przesadzone. Właśnie z powodu zapisanych utworów na żywo album wydaje się w całości nieciekawy i zdecydowanie odstający poziomem od następnego w dyskografii „Tejas” i bezwzględnie gorszy od poprzedzającego go „Tres Hombres”. Po kilku pierwszych przesłuchaniach „Fandango!” wydawało mi się nawet prawdziwym wypadkiem przy pracy, półproduktem, który w zasadzie ani chłodzi ani grzeje fanów bluesa.
Dopiero kiedy wymęczywszy się już odpowiednią ilość razy pierwszą częścią płyty (do teraz słyszę w uszach powtarzane bezmyślnie, coraz szybciej i coraz mniej zrozumiale słowo „Carmilla”) skupiłem swoją uwagę na nowych utworach studyjnych mogłem w pełni docenić poziom materiału. Gdyby zamiast podejmować karkołomną decyzję o stworzeniu potworka będącego ni to albumem live ni to kolejnym studyjnym longplayem, ZZ Top poświęcili jeszcze kilka miesięcy na wykoncypowanie dwóch czy trzech utworów, mielibyśmy do czynienia z bardzo dobrym albumem. Tak w każdym razie przypuszczam oceniając poziom premierowych kompozycji z „Fandango!”. Właściwie wszystkie one robią dobre wrażenie. Różnica między nudną i wymęczoną stroną pierwszą winyla a barowym, przesiąkniętym tequilą, męskim bluesem ze strony B jest uderzająca. „Nasty Dogs and Funky Kings” nastraja pozytywnie, a „Blue Jean Blues” wprowadza nutkę kontemplacji. Troszkę tak, jakby siedząc w zadymionej meksykańskiej restauracji wypić na początek kilka szotów aby następnie uraczyć się w ciszy dobrym cygarem. Do alkoholu i bardziej ekstrawertycznego nastroju wracamy wraz z świetnie bujającym „Balinese” – chyba moim ulubionym utworem na albumie. Potem mniej udany „Mexican Blackbird” kolejnym po „La Grange” utworze, w którym Billy Gibbons daje wyraz swojej fascynacji przedstawicielkami najstarszego zawodu świata.
Ciekawie prezentuje się również „Heard it on the X”. Zresztą nie tylko ze względu na udaną melodię i atmosferę utworu, ale przede wszystkim dzięki świetnemu tekstowi ukazującemu w żywiołowy sposób charakterystyczną cechę życia w przygranicznym stanie USA w latach 60. Kompozycja opowiada o meksykańskich nielegalnych radiach, których odbiór był czymś powszechnym w trakcie dalekich podróży bezdrożami Teksasu. Ich niekomercyjny charakter powodował, że na antenę trafiała olbrzymia ilość dobrej, ignorowanej gdzie indziej muzyki, którą można było nieskrępowanie chłonąć. Album kończy „Tush” – kawałek, który jako pierwszy w historii ZZ Top wdarł się do pierwszej dwudziestki notowań Billboard „Hot 100” i był już bezpośrednią zapowiedzią późniejszej drogi muzycznej, obranej przez zespół przy okazji płyty „Eliminator”.
Trudno mi jednoznacznie ocenić „Fandango!”. Z jednej strony pierwsza strona albumu jest nudna do bólu, dając jednocześnie kiepskie świadectwo scenicznym możliwościom formacji, a z drugiej na album trafiło kilka z najlepszych utworów w historii formacji. Album zresztą podobał się słuchaczom. O tym, że dwa lata oczekiwań na następcę „Tres Hombres” to był czas odrobinę zbyt długi świadczy fakt, że rok po opublikowaniu swojej przełomowej płyty zespół zapełnił Univesity of Texas Footbal Stadium mieszczący 80 000 ludzi. Wówczas właśnie przypadał najlepszy moment na opublikowanie następcy. Wydaje mi się, że lepszym rozwiązaniem niż miksowanie albumu na żywo z płytą studyjną byłoby wydanie w 1974 „Live Album” (mógłbym wówczas go po prostu nie kupować) a rok później w pełni dopracowanego, studyjnego giganta. A tak mamy kompromis i to kiepsko wdrożony w życie.
Kuba Kozłowski, Ocena strony live: 2, Ocena strony studyjnej: 4+ Ocena całości: 3+
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

 

(Łącznie odwiedzin: 909, odwiedzin dzisiaj: 1)