Captain Beyond należy do tych niefortunnych tworów muzycznych, które mając w zasadzie wszystkie argumenty po swojej stronie – doskonałe wyczucie melodii, umiejętności kompozycyjne, wprawnych instrumentalistów i świetnego wokalistę – nie zdołały odcisnąć piętna na rynku muzycznym lat 70.
 Bez wątpienia głównym tego powodem pozostaje fakt, że konkurencja w roku 1972 była niezwykle silna. Wystarczy wspomnieć, płyty Black Sabbath (Vol. 4), Uriah Heep (The Magician’s Birthday), Deep Purple (Machine Head) czy Hawkwind (Doremi Fasol Latido), które trafiły wówczas do sklepów. Oczywiście nie wszystkie wymienione wyżej albumy rozwijały żagle na morzach tej samej co Captain Beyond stylistyki, ale i kierunek rozwoju „kapitana” nie był jasno określony czy łatwy do ubrania w ograniczające go ramy. W twórczości amerykanów odnajdziemy tak hard rock jak i kosmiczny progresyw z nutką rytmów latynoskich przyprószonych kolorowym pyłem złagodzonej i niemodnej już wówczas psychodeli. Była to mieszanka znamionująca albumy genialne bądź ciężkostrawne, przeintelektualizowane artystyczne gnioty. Przy wszystkich problemach wiążących się z obraną przez Captain Beyond drogą muzyczną trudno jednak wskazać zespół, który w bardziej przekonywujący sposób odnalazł się w tak gęstym stylistycznie tyglu.   
Próbując zrozumieć, dlaczego Captain Beyond nigdy nie wyszedł poza status formacji kultowej trzeba wsiąść pod uwagę nie do końca rozsądnie planowane działania samych muzyków. Niefortunne decyzje podjęto w zasadzie jeszcze przed opublikowaniem płyty: wybrano całkowicie przypadkową wytwórnie płytową lubującą się w southern rockowym anturażu oraz nierozsądnie eskalowano wewnętrzne tarcia umacniając braki w interpersonalnej chemii pomiędzy członkami formacji. Sytuację pogarszała chęć dominacji ze strony Larry’ego „Rhino” Reinhardta, który marginalizował rolę niezwykle aktywnego i kreatywnego perkusisty Bobby’ego Caldwella. Organizowania wewnętrznego podziału prac nie ułatwiała również niezwykle introwertyczna i niestabilna osobowość Roda Evansa, dla którego najmniejsze niepowodzenie stanowiło wystarczający pretekst aby wycofać się z dalszej współpracy. Wystarczy wspomnieć, że zanim na rynek trafiła debiutancka płyta Rod Evans czterokrotnie deklarował opuszczenie zespołu.
Żywot supergrupy był więc krótki i burzliwy a próby reaktywacji trupa, którym Captain Beyond stał się w zasadzie już po opublikowaniu pierwszej płyty, zaowocowały brakiem wewnętrznej stabilizacji i dalszymi poszukiwaniami muzycznymi a te, chociaż intrygujące, nie pozwalały zbudować wiernej grupy zwolenników. Pomimo licznych problemów wszystkie trzy albumy nagrane w przeciągu zaledwie pięciu lat działalności studyjnej należą do najlepszych dzieł, jakie miała do zaoferowania  burzliwa dekada słynąca z obrzydliwych wręcz karier pojedynczych artystów i bezlitosnego niszczenia marzeń tysięcy innych wykonawców.
Patrząc z dystansu i z perspektywy lat każda płyta Captain Beyond, pomimo wyraźnej odrębności stylistycznej, cechuje się  wspólnym pierwiastkiem identyfikujący muzykę formacji. Captain Beyond to również zespół, chociaż jest to stwierdzenie nadużywane i infantylne, niemal wizjonerski – łączący w swojej twórczości cechy, które wiele lat później doprowadzą do rozkwitu światowej sceny stoner rockowej. Gdyby bowiem podjąć próbę wskazania źródeł inspiracje Kyuss i Monster Magnet to należałoby ich szukać w  sennym, nierealnym, odrobinę wycofanym i melodyjnym rocku Captain Beyond. Nurzającym się  zresztą w narkotycznych oparach – bardzo bliskich sercu współczesnych stonerowców.
Początki formacji sięgają schyłkowego okresu funkcjonowania Iron Butterfly, legendarnego projektu łączącego ciężki acid rock z melodyjnym progresywem. Jak wspominał w wywiadach Larry „Rhino” Reinhardt, gitarzysta Iron Butterfly, rozpad zespołu przyszedł niespodziewanie a do tego w momencie, w którym muzycy zaczynali zbierać finansowe żniwo swojej dotychczasowej działalności:
Płynęliśmy na wznoszącej fali. Europejska publiczność kochała zespół. Nasze występy powalały ludzi, mówiliśmy więc, że koniecznie trzeba nagrać kolejny album. A wtedy Doug Ingle zwołał zebranie. Pamiętam, że w pokoju znajdowało się kilka groupies, a Ingle trzymał w ręku drinka. W całym pomieszczeniu na ścianach porozwieszanych było mnóstwo krzyży. Doug był synem kaznodziei i myślę, że doznał jakiegoś objawienia czy coś w tym stylu. Powiedział: „Chłopaki, nie mogę tak dłużej. Nie mogę znieść rock ‘n’ rolowego trybu życia z tymi wszystkimi kobietami i ciągłym piciem!” Patrzę tak sobie na niego, a on łyka gin z tonikiem a wokół niego prężą się panienki dokładnie w tym samym czasie, w którym nam to mówi. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć.
 
Niespodziewany cios ze strony Douga Ingle zachwiał monolitem, którego działalność opłacała rosnące rachunki tak Lee Dormana jak i Reinhardta. Z oczywistych powodów zmusiło to muzyków do szukania alternatyw. Tą znaleziono w postaci Bobby’ego Caldwella niezwykle uzdolnionego, grającego z fenomenalnym jazzującym feelingiem perkusisty współpracującego wcześniej z Johnny Winterem, Rickiem Derringerem i The Allman Brothers Band. Skład dopełnili zwolniony właśnie z Deep Purple Rod Evans oraz anonimowy już obecnie klawiszowiec, Lewie Gold, który nie zagrzał miejsca w cieniu lepiej znanych kolegów. Inspiracją dla nazwy stały się z kolei regularnie przekrwione, czerwone i nieobecne oczy Reinhardta – wyraźny efekt nadużywania przeróżnych specyfików, od których Rhino  nie stronił zbytnio w trakcie tras koncertowych Iron Butterfly. Zdaniem Chrisa Squire’a, gitarzysta wyglądał niczym „Kapitan Nieobecny” co też przekuto na szyld, pod którym Reinhardt miał od teraz występować.  
Zespół stanowił również nowe otwarcie dla Rod Evans’a, któremu bezceremonialnie podziękowano za współpracę z Deep Purple. Wokalista niedługo po usunięciu z szeregów brytyjskiej formacji ożenił się z amerykańską dziewczyną i osiadł w LA. Dzięki temu obaj muzycy Iron Butterfly mogli bez przeszkód rozpocząć pracę nad utworami mając na podorędziu zdolnego wokalistę. Caldwell, rezydujący dotychczas na zachodnim wybrzeżu USA, zdecydował się zamieszkać z Dormanem dzięki czemu równie aktywnie włączył się w proces twórczy. Wkrótce opracowano utwory, które wypełniły 20 minutowe demo.
W tym momencie popełniono pierwszy błąd. Duane Allman po usłyszeniu owoców pracy kolegów skontaktował się z Philem Waldenem, właścicielem wytwórni Capricorn, dla której nagrywali The Allman Brothers Band. Zainteresowanie wytwórni znanej z promowania southern rockowych formacji ani nie wzbudziło wątpliwości muzyków, ani nie skłoniło ich do dalszych poszukiwań lepszych dla zespołu rozwiązań. Jak po latach wspominał Caldwell chwycono się pierwszej nadążającej możliwości bez szukania alternatyw. Captain Beyond przyjął za dobrą monetę opinie innych (w tym wypadku Allmanów) czego konsekwencje odczuwał przez większą część dalszej kariery. Drugim błędem było zaakceptowanie narastającego konfliktu osobowościowego miedzy Reinhardtem, podświadomie traktującego zespół na kształt swojego solowego projektu, a Caldwellem, którego rola wykraczała daleko poza obowiązki perkusisty. Na poziomie muzycznym obaj porozumiewali się bez problemu, pomysły Bobby’ego sprawnie wprowadzane były w życie dzięki nieprzeciętnym umiejętnością Rihno Reinhardta, ale rosnący wkład kompozycyjny Caldwella niebezpiecznie marginalizował rolę pozostałych muzyków. O ile Dorman i Evans godzili się z tą sytuacją, to Rhino dążył do akcentowania swojej przewodniej roli. Projekt nazwany Captain Beyond miał więc dwóch ojców, żarliwie walczących o swoją pozycję wewnątrz grupy. Na tym etapie nie było jeszcze mowy o otwartym konflikcie, ale narastające problemy dadzą o sobie znać przy okazji prac nad następcą albumu „Captain Beyond”.

 

    Mieszanka hard rocka, psychodeli i progresywu zawarta na debiutanckiej płycie należała do najbardziej ożywczych i inteligentnych porcji muzyki, jakie skomponowano we wczesnych latach 70. Płyta charakteryzująca się doskonałym wyczuciem nastroju, inteligentnymi zmianami tempa ciekawie wprzęgniętymi w aranżacje oraz intrygującym przenikaniem się poszczególnych kompozycji. Bez wątpienia muzyka Captain Beyond odbiegała jednak daleko od gustów typowych miłośników rocka. Wystarczy wsłuchać się w debiutancki występ zespołu z 1972 roku (Montreaux) aby od razu zrozumieć o co dokładnie chodzi. To nie była twórczość dla mas ale i nie takie były cele zespołu.  Senne, ale silnie akcentowane riffy Reinhardta, rytmika Caldwella i nieoczywiste teksty Evansa (niejednokrotnie pisane przy udziale perkusisty) złożyły się na album, który w zasadzie nie miał szans funkcjonować w inny sposób niż jako spójna całość.  To nie była płyta singli, a brak singli gwarantował, że formacja skazana będzie na funkcjonowanie w swojej artystycznej niszy. Nie znaczy to bynajmniej, że na płycie zabrakło przebojowych melodii. „Raging River of Fear” kończący pierwszą stronę winyla zachwyca typowo hard rockowym, porywającym riffem podobnie zresztą jak poprzedzający go „Mesmerization Eclipse”. Intrygują „Armworth” oraz „Dancing Madly Backwards” w których elementy progresywne walczą o pierwszeństwo z klasycznym hard rockiem. Zresztą cała pierwsza strona zdaje się odrobinę bardziej udana od części drugiej, w której częściej do głosu dochodzą elementy psychodeliczne.
Płyta sprzedała się przyzwoicie a zespół często koncertował przekonując do siebie rosnącą liczbę fanów. Opis dalszych wydarzeń różni się od siebie jednak, zależni e od tego, komu oddamy głos. Reinhardt twierdził w swoim dużym wywiadzie dla Classical Rock, że brak znaczniejszego sukcesu zespołu po opublikowaniu debiutu wynikał wyłącznie z sabotowania działań zespołu przez wytwórnie Capricorn, która nagle zmieniła zdanie, dążąc do nadania muzyce grupy southern rockowego sznytu. Caldwell z kolei źródło narastających problemów widzi w nadużywaniu narkotyków i błędach managementu. Z obu wersji wyjawia się jednak wizja wytwórni, która albo nie wiedziała jak dbać o interesy zespołu albo celowo blokowała rozwój jego kariery. Caldwell mówi co prawda o złym zarządzaniu ze strony managera, tyle, że funkcję tą pełnił Phil Walden, czyli właściciel Capricorne Records. Otwieranie koncertów dużo mniej znanych wykonawców, zła organizacja trasy i narastająca agresja między Waldenem a zespołem wpływały negatywnie na atmosferę wewnątrz formacji. Kłótnie doprowadziły w konsekwencji do odejścia Bobby’ego Caldwella w przededniu prac nad drugim albumem. Caldwell chciał zaakcentowania stylu Captain Beyond na kolejnej płycie, Reinhardt dążył do poszukiwań innych rozwiązań artystycznych.
Po odejściu Bobby’ego zatrudniono nowych, bardziej usłużnych w stosunku do Reinhardta muzyków, Skład poszerzono o klawiszowca Reese Wynans’a, grającego na kongach Guille Garcia i perkusistę Briana Glascock’a. Już jednak po wejściu do studia zrezygnowano z usług perkusisty, który notorycznie nie mógł porozumieć się z producentem. Na jego miejsce przyjęto poleconego przez Garcie Marty’ego Rodrigueza a Captain Beyond rozpoczął pracę nad utworami, które miały znaleźć się na albumie „Sufficiently Breathless”.
Biorąc po uwagę wszelkie okoliczności powstania albumu można było spodziewać się spektakularnej porażki. Powstała jednak płyta znacząco odbiegająca od intrygującego debiutu a jednak dojrzała muzycznie i niepozbawiona intrygujących melodii. Jest to jednak również płyta zdecydowanie spokojniejsza i „wycofana” w stosunku do dominującego na poprzednim albumie hard rocka.  „Sufficiently Breathless” nie sprawia też wrażenia zamkniętego dzieła w tym rozumieniu, że składa się ona raczej z pojedynczych utworów niż ciągłej muzycznej narracji. Zniknęły gdzieś niespodziewane zmiany tempa i powroty do wcześniej rozwijanych motywów melodycznych. Co nie zmienia faktu, że utwory  „Distant Sun”, „Sufficiently Breathless” czy funkujące „Bright Blue Tango” należą do najciekawszych w dorobku zespołu. Bardzo dobre wrażenie robi również spokojny, czysty wokal Roda Evansa.
Płyta miała jednak jeszcze mniejsze szanse zaistnieć niż jej poprzednik. Pomimo wprzęgnięcia na wiązań do twórczości latynowskich gitarzystów pokroju Carlosa Santany album był sennym, niezbyt intrygującym ale  i nieoczywistym dziełem pozbawionym jednak jakichkolwiek elementów przebojowych. Płyta przepadła więc na rynku. Album wraz z biegiem lat zdobył oddaną grupę fanów doceniającą nowy kierunek w twórczości zespołu chociaż trzeba również przyznać, że trudno racjonalnie zrozumieć stylistyczne decyzje zespołu. Captain Beyond po opublikowaniu płyty debiutanckiej licznymi koncertami zaczął wyrabiać sobie markę wśród rockowej publiczności, która kojarzyła formację z kosmicznym hard rockiem o psychodeliczno-progresywnym zacięciu. Zwrot w stronę bardziej mainstreamowego, latynoskiego rocka wydaje się decyzją problematyczną. Jeżeli Reinhardt chciał tworzyć utwory bardziej przyjazne radiu, to poległ na tym polu całkowicie gdyż delikatniejsze w wymowie kompozycje nadal cechowały się mocno wyczuwalną ospałością i brakiem kompozytorskiej zwartości.
Rhino szybko zresztą zrozumiał swój błąd ponieważ pół roku po premierze do zespołu ponownie zaproszono Bobby’ego Caldwella, głównego kompozytora materiału z debiutu. Co prawda w planach Caldwella pojawił się wówczas zespół Cactus, który po odejściu Carmine Appice’a i Tima Bogerta do Jeffa Becka, szukał pod dowództwem Duane Hitchingsa nowych członków. Bobby Caldwell powrócił jednak do Captain Beyond przygotowując wraz zespołem trzeci i ostatni w dyskografii album „Dawn Explosion”. Płytę nagrano już bez Roda Evansa, który z nieznanych muzykom powodów opuścił kolegów. Zarejestrowany i wypuszczony na rynek dopiero w roku 1977 album również nie przysporzył muzykom nowych fanów a powszechnie uznawany jest za najsłabszy w dyskografii. Utyskiwania malkontentów powodowane są jednak chyba faktem, że wśród muzyków nagrywających płytę zabrakło Evansa, którego zastąpił Willy Daffern.  Pomimo negatywnej prasy, która ciągnie się za tą płytą właściwie do dnia dzisiejszego, jest to fantastyczny album w bezpośredni sposób nawiązujący do przełomowego debiutu Captain Beyond, chociaż być może pozbawiony jego świeżości. Utwór „Do or Die” fenomenalnie otwiera płytę a „Icarus” nawiązuje odrobinę do twórczości Pink Floyd wzbogaconej o elementy blues’a i funku by w refrenie uderzyć w typowo hardrockowe struny. Przywodzi również na myśl, zresztą celowo, kompozycję „Dancing Madly Backwards” z debiutu Captain Beyond. Pełnokrwisty hard rock powraca również wraz z utworem „Fantasy” czy „If You Please”.  Album „Dawn Explosion” stanowił  doskonałą kontynuację drogi obranej na płycie debiutanckiej, ale dla zespołu było już za późno. Zmiany personalne, kłopoty z wytwórnią i nadążająca się szansa reaktywacji iron Butterfly spowodowały, że Lee Dorman i Rhino Reinhardt zaangażowali się w wielki powrót swojego pierwotnego zespołu z którego oczywiście nic nie wyszło. Dopiero lata 90. stały się świadkami powrotu Captain Beyond, ale  koncert w Szwecji zagrany w ramach Rock Festiwal z roku 1999 okazał się kompletną katastrofą. Wśród muzyków ponownie zabrakło Roba Evansa, który po tym, jak w roku 1980 został namówiony do stworzenia konkurencyjnego składu Deep Purple a następnie przegrał procesy i prawa do tantiem za pierwsze albumy zespołu wycofał się zupełnie z biznesu muzycznego. Rhino i Lee Dorman zmarli niestety w roku 2012 co, wydawałoby się, definitywnie zakończyło karierę zespołu. Bobby Caldwell nie składa jednak broni i przy odrobinie szczęścia nadal istnieje szansa obejrzenia koncertu tej legendarnej ale zapomnianej formacji. Osobiście polecam jednak odświeżenie któregoś z trzech genialnych, a niedocenianych i wciąż nieodkrytych albumów Kapitana.
Pierwotnie tekst ten (w zmienionej formie) ukazał się w Lizard Magazyn

(Łącznie odwiedzin: 865, odwiedzin dzisiaj: 1)