Bruce Springsteen należy do artystów, których należałoby umieścić w już obecnie dosyć wąskim gronie twórców „nietykalnych”. Są to muzycy pokroju Boba Dylana (do którego zresztą Springsteen często był porównywany), Eltona Johna, Neila Younga czy Paula McCartneya. Twórcy którzy mogą pozwolić sobie na absolutną artystyczną wolność bez konieczności dostosowywania swej wizji do ekonomicznych uwarunkowań runku muzycznego.

W Ameryce pozycja Springsteena już od dziesięcioleci nie podlega dyskusji. Bruce jest ucieleśnieniem etosu klasy średniej, wyrazicielem jej poglądów i trybu życia – nawet jeżeli odrobinę wyretuszowanego i wyidealizowanego (a może właśnie dzięki temu). Oczywiście pozycja niekwestionowanego głosu ludu (od którego już dawno się oddalił, chociażby przez sam fakt oszałamiającego sukcesu, jaki osiągnął) nie wzięła się znikąd. Zdobył ją, ugruntował a następnie umocnił dzięki bezbłędnym, legendarnym już płytom przesiąkniętym dumą z bycia Amerykaninem, szacunkiem do amerykańskiej tradycji, oddania amerykańskiej kulturze i wolności – nie pozbawionych jednak krytycznych słów w stosunku do elit rządzących, a tych w ciągu całej swojej kariery nie szczędził.

Bruce Springsteen jest wcieleniem ideałów na których – jak chcieli by wierzyć sami amerykanie – USA zbudowało swoją potęgę. Bruce Springsteen jest więc uczciwy, skromny, pracowity i prostoduszny ale nie pozbawiony charyzmy i posłuchu. Jest po prostu „Bossem” a równocześnie swojskim chłopem z którym po ciężkiej fizycznej pracy można wyskoczyć na kilka głębszych do lokalnego pubu. W Springsteenie tkwi pierwiastek, którego, jak mi się wydaje, Europejczycy nigdy nie byli w stanie w stu procentach pojąć. Gdzieś nam się rozmywa meritum legendarnego statusu muzyka, głównie ze względu na różnice kulturowe. Być może się mylę, ale takie właśnie wrażenie towarzyszy mi odkąd po raz pierwszy Bruce’a usłyszałem.

Springsteen należy do twórców w USA nietykalnych dzięki połączeniu wielu odrębnych cech, często wykraczających poza samą muzykę. Dlatego też krytyka w stosunku do jego albumów, o ile się pojawia, jest wyważona i przepełniona głębokim szacunkiem do twórcy. Tak jest w USA. A w Polsce? W Polsce Springsteen nigdy nie zdobył pozycji na miarę swojego rodzinnego kraju bo nie mógł jej zdobyć. Zresztą podobny los spotkał Davida Bowiego, chociaż z odrobinę innych powodów. My Springsteena po prostu w pełni nie rozumiemy i chyba nigdy nie pojmiemy. Brakuje nam, a w każdym razie na pewno brakuje mi, tego kulturowego zakorzenienia, poczucia bliskości z opisywanymi przez Bruce’a miejscami, problemami czy uwarunkowaniami społecznymi, oczywistymi dla każdego, kto mieszka w USA. Myślę, że tak samo trudno byłoby zrozumieć obcokrajowcom chociażby twórczość Marka Grechuty i ANAWA pomimo tego, że może doceniać artystę poprzez pryzmat samego poziomu jego muzyki.

Trudno o polskojęzyczne, krytyczne recenzje płyt Bruce’a pomimo faktu, że jego popularność jest, jak mi się zdaje, co najwyżej cieniem popularności, którą cieszy się w innych krajach. Dlaczego artysta w Polsce ceniony ale nie słuchany zbiera same pochlebne opinie? Ponieważ jeżeli Bruce’a Springsteena jednak słuchasz, kupujesz jego płyty i podejmujesz trud podzielenia się kilkoma uwagami, to niewątpliwie wiesz, czego możesz się po jego muzyce spodziewać.

Nie pamiętam albumu Bossa, który by mnie zawiódł. Nie pamiętam płyty słabej a nawet te, do których podchodziłem początkowo z pewną rezerwą (jak chociażby „Western Stars” czy wcześniej „High Hopes”)  zyskiwały wraz z czasem. Nie wiem z czego to wynika. Na pewno po części z sentymentu i poziomu wydawnictw proponowanych przez Springsteena. Album „Letter to You” nic w tej kwestii nie zmienia. Jest to album znakomity, chociaż w szczegółach trudno byłoby mi tak naprawdę określić, dlaczego.

Spróbuje jednak.

Nie chcę wpaść w pułapkę oceniania albumów Springsteena przez pryzmat jedynie tego, że są płytami Springsteena. Na pewno jednak nie da się oderwać twórcy od prezentowanej przez niego muzyki a cała jego dotychczasowa artystyczna spuścizna rzutuje na odbiór kolejnych albumów. Skoro nie ma na to rady należy to po prostu zaakceptować. Tak samo było zresztą z albumami, Zeppelinów, Queen czy wciąż aktywnych Deep Purple. Być może muzyka zawarta na ich płytach oceniana byłaby gorzej, gdyby nie marka i historia o jaką wzbogacają utwory.

„Letter to You” zaczyna się niczym bezpośrednia kontynuacja „Western Stars”. Delikatna, spokojna i nostalgiczna ballada „One Minute You’re Here” doskonale wpasowałaby się między „Moonlight Motel” a „The Wayfarer”. Być może to celowy zabieg Springsteena? Oczywiście „Letter To You” odbiega znacząco pod względem stylistyki od poprzednika, co staje się oczywiste już przy utworze tytułowym, w którym obecność fantastycznych muzyków E-Street Band staje się ewidentna i bardzo ożywcza. Również nastrój płyty odbiega znacząco od poprzedniego albumu. Pozostało z nami poczucie przemijania, refleksja nad podjętymi w przeszłości decyzjami i próba odnalezienia się w otaczającym świecie. Tyle, że kontekst jest inny. Różnica polega na tym, że o ile bohater „Western Stars” odchodzi od prób socjalizacji ze światem, którego już nie rozumie, tak na „Letter To You” Springsteen wciela się w bohatera dla którego życie nabiera nowych, zachęcających barw.

Zresztą mnóstwo na tej płycie szczerości, energii podszytej nostalgią i refleksją nad życiem. Nie jest to jednak nostalgia zmuszająca do zatrzymania się w miejscu. Nostalgia u Springsteena pozwala działać, pozwala czerpać siłę z przeszłości. Słychać to w fenomenalnym wspomnieniu dawno minionych czasów i zespołu The Castiles w kompozycji „Ghosts” i „Last Man Standing”, gdzie Springsteen zauważa „Ciężar lat wzniósł mnie w niezrozumiały sposób/ głęboko w serca tłumów pod sceną/Na której tylko ja już pozostałem”. Słychać to w fenomenalnym, czysto springsteenowskim, nagranym w starym, dobrym rockowym stylu „House of a Thousand Guitars”. Słychać to w pięknie wzniosłym „I’ll See You In My Dreams”. O ile więc wydaje mi się, że „Letter to You” jest płytą pod wieloma względami bardziej przejmującą od „Western Stars” to podszyta jest również wzrastającą, rozbudzoną na nowo nadzieją – album poprzedni był zapisem refleksji ludzi, którzy coś w życiu nieodwracalnie stracili. Upadali pod ciężarem swoich błędów, licząc, że czas pozwoli im ponownie stanąć na nogi. Na najnowszej płycie Springsteen nie podnosi się, a kroczy przed siebie, pamiętając o przeszłości i przemijaniu. Jest to płyta fenomenalna. Płyta, której, gdybym zrecenzował ją wcześniej, zrobiłbym krzywdę. Przez długi czas wydawała mi się odrobinę słabsza, czy też „prostsza” w odbiorze, od poprzedniki. Mniej słyszałem w niej zapadających w pamięć melodii, nastrój zdawał mi się zbyt wzniosły. „Western Stars” przyciągało swoją refleksyjną naturą i ciężarem, który tamte utwory niosły w warstwie lirycznej – błędy życia, próba odkupienia win, nadzieja na lepsze jutro poprzez ciężką pracę i odcięcie się od przeszłości. Nadal uważam, że „Western Stars” jest albumem zyskującym z czasem. To co jednak doceniłem po kilku miesiącach słuchania poprzednika, przy „Letters to You” zajęło mi kilka dni. Być może dlatego, że do płyty powracałem raz za razem. Nie z przymusu, nie z obowiązki. Z przyjemności.

Ponownie jednak nie mogę odmówić sobie pewnej uwagi – podobnie jak w przypadku poprzedniej płyty Springsteena oraz jak w przypadku najnowszego AC/DC sposób wydania albumu woła o pomstę do nieba. Mi lichy digipack rozerwał się już przy piątym czy siódmym wyjmowaniu płyty. Spróbujcie również Państwo wyjąć z digipacka z otworem od wewnątrz (!) wyciągnąć booklet bez nadrywania opakowania. Wstyd dla wydawcy.

Jakub Kozłowski

(Łącznie odwiedzin: 759, odwiedzin dzisiaj: 1)