Myślę, że dla wielu recenzja Depeche Mode na stronie o nazwie Muzyka z Bocznej Ulicy może być kąskiem zbyt mdłym do przełknięcia bez niepokojących torsji żołądka. Nie dziwi mnie to. Przez wiele lat bytności scenicznej pozycja zespołu umocniła się na tyle, że formacja głębokim klinem wbiła się pomiędzy mainstreamowych zwolenników inteligentnej muzyki elektronicznej a egzaltowanych fanów nowej fali czerpiących z przerysowanej stylistyki modsów. Wielkie widowiska koncertowe, charyzma wokalisty i niezaprzeczalny talent do melodii wywindował Depeche Mode do absolutnej superligi współczesnych wykonawców scenicznych. A jednak pod pewnym względem zespół zasługuje na zaliczenie go do formacji zapomnianych i nie zyskujących tyle uwagi, na jaką zasługują. Nie chodzi to o całokształt twórczości twórców z Basildon a o jeden z etapów w ich karierze. Etap obfitujący w skandale pozamuzyczne, wewnętrzne tarcia i stylistyczną woltę, która niemal doprowadziła do jego rozpadu owocując jednak płytą genialną.
Każdy, kto swoją wiedzę o zespole ogranicza do zapoznania się z kilkunastoma niezwykle popularnymi singlami traci możliwość objęcia wzrokiem całej nieoczywistej i skomplikowanej drogi twórczej jaką formacja przeszła od czasów debiutu. Podobnie jak The Cure, Depeche Mode ma dwa oblicza – to przebojowe, oparte na pojedynczych utworach pojawiających się regularnie w radiu i to, będące wynikiem koherentnych albumów zabierających słuchacza w odmęty ludzkiego umysłu, głębokich uczuć oraz pełnego spektrum emocji. Można sprowadzić dokonania Depeche Mode do błahych piosenek z nurtu New romantic. Można pośmiać się z ich fryzur i specyficznej autoprezentacji. Można. Nic nie stoi na przeszkodzie aby zupełnie zignorować duszne, dekadenckie przepełnione miejską industrialną nocą „Ultra”, niepokojąco chłodne i podlane gotyckim sosem „Black Celebration”, narkotyczne „Exciter” albo rockowe, zbolałe „Songs of Faith and Devotion”. Pewnie, że można -dlaczego nie? Tyle, że nie warto wówczas w ogóle zawracać sobie głowę Depeche Mode – zespołem, który wbrew obiegowej opinii wplótł w zdehumanizowaną elektronikę tyle ludzkiej wrażliwości i bluesowego smutku, jak niewielu wykonawców zaliczanych do nurtu hard rocka.
Nie chcę prowadzić tu krucjaty na rzecz formacji, chociaż nie ukrywam, że dla mnie osobiście – wielkiego fana progresywu i podziemnych perełek z lat 70. – Depeche Mode był i nadal pozostaje zespołem niezwykle ważnym. Uczucie zagubienia, szczerość wyrażana tekstami i przepełniająca muzykę nostalgia – oto, co przemawia do mnie w muzyce najmocniej. Depeche Mode spełnia te warunki w sposób pełny, chociaż nie zawsze w równym stopniu na każdej z płyt. Cechy te najlepiej uwidaczniają się na jedynym prawdziwie rockowym albumie w dorobku anglików, mrocznym i dekadenckim ale nie pozbawionym nadziei „Songs of Faith and Devotion” – albumie, który pomimo swojej naprawdę fenomenalnej zawartości muzycznej został przez gros fanów „prawdziwego” rocka zupełnie zignorowany.
Na etapie prac nad płytą stosunki wewnątrz formacji dochodziły do punktu wrzenia – Alan Wilder nie znosił obecności Davida Gahana, który postanowił nadrobić stracony czas i w pełni oddać się dość podręcznikowo rozumianemu losowi gwiazdy rocka. Zapuścił włosy, zaczął uciekać w twarde narkotyki i odciął się mentalnie od Martina Gore’a – jedynego i najważniejszego wówczas twórcy repertuaru. Gore z kolei zdawał się radzić sobie z narastającymi problemami alkoholem. Nagranie kolejnej płyty stawało się zadaniem niemal niemożliwym do realizacji, tym bardziej, że presja ciążąca na zespole po sukcesie „Violator” była ogromna. Gahan stracił zainteresowanie dotychczasową formułą daleko odbiegającą od jego rockowych zapatrywań rozciągających się od punk rocka z którego się wywodził (zresztą, jak cała scena New wave), bluesa, który poważał i gospel którego religijnego uniesienia pożądał w kompozycjach przepełnionych już do pewnego stopnia, dzięki tekstom Martina Gore’a, ezoteryczną głębią. Gahan chciał żywych, przesterowanych gitar i emocji. Gore dążył do zachowania elektronicznie wycofanej formy rozmiękczanej wywodami o miłości postrzeganej w sposób specyficznie masochistyczny. Ale to Gore przegrał.
Aby w ogóle nagrać płytę Depeche Mode musieli podporządkować się wymogom swojego styranego i nie do końca w tym momencie poczytalnego frontmana. I o ile pod względem stylistycznym wizja Gore’a, zmuszonego do spełnienia twardo wyrażanych zachcianek wokalisty, przestała być formą dominującą na „Songs of Faith and Devotion” (w przyszłości o płycie wypowiadać będzie się jako o pomyłce) to właśnie on, twórca tekstów i melodii, wygrał na publikacji albumu najwięcej. Zmuszony niejako przez czynniki zewnętrzne do wyjścia ze swojej „strefy komfortu” rozwinął stylistycznie swoje muzyczne horyzonty. Właściwie należałoby ująć to inaczej: dał tym horyzontom w końcu dojść szerzej do głosu. Na poprzedniej płycie, „Violator”, mroczny blues objawił się siłą młota pneumatycznego w utworze „Personal Jesus” ale równie szybko zniknął przykryty zabawą z klasycznie pojętą elektroniką. Na „Songs of Faith and Devotion” blues nie opuszcza słuchacza przez całą płytę. Co nie znaczy, że nie ma na albumie cech Depeche Mode, które znane były z ich poprzednich dokonań. Niemal zawsze brudna, rzężąca gitara i na w poły obłąkany śpiew Gahana przeplatane są elektroniką (chociażby ‘Walking in My Shoes” czy „Rush”, „Higher Love”) ale zaserwowaną słuchaczowi w równie przytępiony, wygaszony i gryzący sposób, co bluesowe riffy Gore’a. Dzięki połączeniu tych trzech elementów – szczerego, zbolałego i agresywnego śpiewu Gahana, bluesa z industrialnej miejskiej dżungli oraz rozedrganej elektroniki otrzymaliśmy album genialny, kanoniczny wręcz. Zespół zżerany problemami, stojący na rozdrożu, radzący sobie z nagle uzyskaną światową sławą zdecydował się na nieodcinanie kuponów od dotychczasowej stylistyki. Zamiast tego oddał się rockowym wycieczkom, które zaowocowały tak poruszającymi kompozycjami jak „I Feel You” czy genialny „In Your Room”. Mocne, mroczne i dekadenckie kompozycje przeplatane bardziej emocjonalnymi „Condemnation” i „One Caress” zaowocowały płytą, która powinna znaleźć się na półce każdego poszukującego, dysponującego otwartym umysłem fana rocka. Wspominałem o tym już wielokrotnie, powtórzę ponownie – znajomość „Songs of Faith and Devotion” to nie kwestia wyboru. To kwestia znajomości kanonu.
Kuba Kozłowski