Debiutancki album Spaceslug zatytuowany „Lemanis” był bez najmniejszej wątpliwości płytą genialną. Albumem, na którym wszystkie elementy wskoczyły na odpowiednie miejsce – kosmiczny klimat, przestrzenna gra gitary, spokojne, wycofane, ale momentami niepokojące wokale i zgrana, bardzo uzdolniona sekcja rytmiczna wybijająca rytm rozwlekłych pełnych kosmicznego pyłu utworów. Tym ciekawiej skonfrontować się z kolejnym longplayem w dorobku wrocławian.
Oczywiście, z drugą płytą zawsze wiąże się niebezpieczeństwo – nie bez powodu w żargonie recenzentów istnieje określenie „syndromu drugiej płyty”. Niektóre formacje dają z siebie tak wiele na albumach debiutanckich, gnani naprzód wielkimi nadziejami, że przy kolejnym albumie (gdy nadziei wiązanych z karierą nie udaje się zrealizować) płoną jak tanie rosyjskie zapałki. Formacji Spaceslug to jednak nie dotyczy. Po pierwsze, dlatego że Kamil Ziółkowski i Jan Rutka nie są nowicjuszami na scenie stoner rockowej, grając w równie udanym projekcie Palm Desert (chociaż tworzącym na bardziej Kyusową modłę). Zresztą to samo można powiedzieć o Bartoszu Janiku i jego Legalize Crime. Po drugie, każdy kto dokładnie wsłuchał się w „Lemanis” musiał pojąć, że nie mamy tu do czynienia z chwilowym rozbłyskiem supernowy, a dobrze budowanymi, inteligentnymi i technicznie skomplikowanymi kompozycjami. Takich płyt nie nagrywa się „przez przypadek”. I rzeczywiście, o przypadku nie ma również mowy gdy odpalimy „Time Travel Dilemma” – jest to bowiem pyta bliska stonerowemu ideałowi.
Mówię to jako osoba zauroczona tą bogatą sceną muzyczną. Nie brakuje na niej płyt fenomenalnych – wspomnę chociażby instrumentalne Stone from the Sky, King Weed, świetne riffy Green Yeti czy ciężar Humulus albo oparte na narkotcznym klimacie Hazy Sea. Zespołów zwracających uwagę jest prawdziwe bogactwo – Witchfinder, Elbrus, Child grające odpowiednio doom stoner rocka, psychodelę czy blues. Wszystkie charakteryzują się profesjonalizmem, gęstym brzmieniem i dobrymi pomysłami. A jednak żadna z nich nie jest w stanie nawiązać otwartej walki ze Spaceslug. Jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało.
Wszystko dlatego, że Spaceslug wie dokładnie czego chce, i w jaki sposób realizować swoje cele. Na albumach formacji nie ma stylistycznych wycieczek zaburzających odbiór płyty. Longplay, stanowi bowiem zamkniętą całość – jak w najlepszych czasach koncept albumów z początku lat 70., gdy hard rock nie wyzbył się jeszcze psychodelicznych naleciałości odziedziczonych po poprzedniej dekadzie. Kompozycje na „Time Travel Dilemma” są ze sobą koherentne i służą przede wszystkim budowaniu głębokiego klimatu. Oczywiście, mamy tu zróżnicowane wokalizy (ale nie na tyle zróżnicowane, aby wprowadzać zamęt w odbiorze płyty), chwytliwe, ale głęboko ukryte pod warstwą efektów i przesteru melodie oraz świetne wykonanie techniczne. Nie to jednak decyduje o potędze obu materiałów formacji. W utworach Spaceslug jest coś nieokreślonego i nieuchwytnego – eterycznego nawet. Słuchając albumu ma się wrażenie patrzenia z bardzo wysoka na oddalającą się ziemię. Niemal czuć chłodny powiew wiatru na twarzy i pył pustyni wzbijający się wraz ze startem maszyny. Czyli są to dokładnie te odczucia, które powinny towarzyszyć zespołowi o tak jasno określonej stylistyce. Nie brakuje tu również kosmosu i pustki. I nie chciałbym abyście pomyśleli sobie, że po prostu dałem się zwieść graficznej prezentacji zawartej na okładkach płyt zespołu. Obie są przepiękne i naprawdę wspaniale uzupełniają przekaz muzyczny. Tyle, że gdyby projektowi graficznemu nie dorównywała warstwa kompozycyjna, to okładki digipacka posłużyć mogłyby co najwyżej za artystycznie wyrafinowany podstawek pod piwo. Nie przeczę jednak, że w osobie Macieja Kamudy zespół zyskał kogoś, kim dla Pink Floyd był Storm Thorgerson. Czuć tu bowiem prawdziwe zrozumienie. Nie dywagujmy jednak.
Nie ma sensu rozwodzić się z osobna nad każdą z kompozycji, ponieważ jak zostało to już wspomniane poszczególne utwory przenikają się i dopełniają. To nie jest płyta do samochodu czy do posłuchania w tle. A w każdym razie przy takim podejściu słuchacz bardzo dużo straci. Warto odpalić album dopiero wówczas, kiedy możemy liczyć na godzinę spokoju i wyciszenia. W tak sprzyjających okolicznościach Spaceslug naprawdę okaże się płytą wartą każdych pieniędzy.
Chociaż miałem nie mówić o pojedynczych utworach, to proponuje, aby każdy niezdecydowany posłuchał przynajmniej kompozycji tytułowej z płyty „Time Travel Dilemma”. Już te dziesięć minut może dać jasną odpowiedź, jak blisko (bądź daleko) wam do stoner rocka.
Kuba Kozłowski, Ocena: 5+
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Recenzja ta w zmienionej formie znalazła się pierwotnie w serwisie DNA Muzyki. Co szkodzi i tam zajrzeć, prawda:)
(Łącznie odwiedzin: 300, odwiedzin dzisiaj: 1)