Kwintesencja Kalifornii

Gdy myślę: „Red Hot Chilli Peppers” to mam przed oczami czterech dorosłych facetów skaczących nago po scenie z genitaliami osłoniętymi skarpetką. Gdy zastanowię się odrobinę mocniej to na myśl przychodzą też spazmatyczne sceniczne ruchy Fle’a i Frusciante (w okresie kiedy głowę golił na łyso) oraz przeróżne, godne gimnazjalisty, podszyte seksualnością interakcje z fankami na scenie. Bez wątpienia Red Hot CHilli Peppers są zespołem, który w takiej formie powstać mógł jedynie w Kalifornii. Ich Uber-macho podejście do życia, dystans do siebie i innych, skłonność do używek, ogólne dziwactwo i talent do pisania chwytliwych utworów spowodowały, że przez całe lata 90 nie schodzili z pierwszych stron gazet. Zresztą obecnie ich status nie uległ wcale zmianie, pomimo kilku mniej przebojowych płyt, roszadom personalnym i zmianie trendów na rynku.

W szaleństwie tkwi metoda

To, że muzycy zdołali zdobyć aż tak wielką popularność, jaką przyniósł im album „Blood Sugar Sex Magik” i, przede wszystkim, „Californication” nie jest ani przypadkowe ani niezrozumiałe. Zanim papryczki zaczęły wzbudzać zainteresowanie mediów i szerszych rzesz fanów musieli odbębnić pańszczyznę w niewielkich, lokalnych klubach. Walcząc zresztą o to, aby ich zespół w ogóle ktokolwiek traktował poważnie. W końcu lat 80. ich sceniczna prezencja odbiegała zasadniczo od tego, co uważano za modne i godne zainteresowania. W czasie wydania debiutanckiego albumu „The Red Hot Chilli Peppers” na liście Billboardu triumf święcił (i to przez wiele, wiele miesięcy) „Thriller” Michaela Jacksona, który następnie oddał pierwszeństwo chociażby pop rockowemu Huey Levis and the News (świetny hit „If this i it”) oraz legendarnym Bruce’owi Springsteenowi („Born in USA”) i Prince’owi („Purple Rain”). Zestawienia Billboardu najczęściej w sposób niemal perfekcyjny ukazują dominujące gusta muzyczne na rynku amerykańskim. Gdy porównać Chilli Peppers do jakiegokolwiek z rządzących wówczas wykonawców, to widać jak na dłoni, że do rynku połowy lat 80. po prostu nie pasowali. Byli zbyt dziwni, niepoważni, zbyt rozsmakowani w funku i nazbyt „głupawi”, aby brać ich poważnie. I w zasadzie świat szybko by o Red Hotach zapomniał, gdyby nie kilka elementów kształtujących interpersonalne więzi pomiędzy muzykami.

Na przekór losowi

Pierwsza płyta nie była dla RHCP żadnym przełomem a jej nagrywanie napiętnował jeszcze fakt, że dwóch członków formacji – Hillel Slovak i Jack Irons nie mogło uczestniczyć w pracach z powodu innych zobowiązań kontraktowych. Dla wielu formacji brak natychmiastowego sukcesu oraz równoległe zaangażowanie gitarzysty i perkusisty w konkurencyjny projekt mogło zaowocować szybkimkońcem scenicznej przygody. Red Hot Chilli Peppers był jednak zespołem opartym na przyjaźni. Żaden z członków formacji nie był profesjonalnym muzykiem. Żaden również nie wiązał swojej przyszłości tylko i wyłącznie z rockiem. Anthony Kiedis chciał zostać aktorem a Flea, jeżeli w ogóle planował wiązać się z businessem muzycznym, to jako jazzowy trębacz (a podobno miał na to zadatki!). Wspólna gra wynikała z chęci zabicia wolnego czasu, zwiększenia szans u kalifornijskich dziewczyn oraz faktu, że wszyscy ludzie tworzący pierwszy skład formacji byli po prostu najlepszymi kumplami. Byli nimi na długo przed tym, jak w trakcie jednej z imprez Kiedis wskoczył na scenę i zaczął ni to śpiewać ni to rapować jeden ze swoich poematów do improwizowanego przez Slovaka i Fleę utworu. Wszyscy oni chodzili do tej samej szkoły, spędzali wspólnie całe dnie na paleniu marihuany, wycieczkach górskich czy zwykłym szwendaniu się po ulicach Hollywood. Sukces czy brak sukcesu nie miał tu nic do rzeczy – tak długo jak wspólne wygłupy na scenie będą przynosiły im satysfakcje.

 

U progu klęski

To, że debiut przepadł na rynku było do przewidzenia i w zasadzie fakt ten nie zrobił wrażenia na nikim – łącznie z muzykami i od początku negatywnie ustosunkowanym do RHCP producentem Andym Gillem. Już jednak przy okazji kolejnej płyty wybrano do prac studyjnych osobę o wiele lepiej rozumiejącą zabawowy charakter papryczek. George Clinton, założyciel Funkadelic i Parliament miał zapewnić sukces muzykom, którzy równocześnie coraz bardziej oddawali się nałogowi heroinowemu. Anthony Kiedis wspominał wielokrotnie, że jego przygoda z heroiną zaczęła się wcześnie, gdy przez pomyłkę (myślał, że to kokaina) wciągnął pokaźną dawkę narkotyku, a efekt w ten sposób wywołany bardzo przypadł mu do gustu. To jednak Hillel Slovak najbardziej destabilizował pracę. Doszło do tego, że ponad 2 tysiące dolarów z 5 tysięcznego budżetu muzyk przeznaczył na narkotyk. Również i „Freaky Style” nie przyniósł przełomu, chociaż  album stanowił prawdziwy amalgamat przeróżnych stylów muzycznych -również dzięki współudziału w nagraniach saksofonisty Maceo Parkera i jazzowego trębacza Freda Wesley’a.

 

Wielką zmianę w funkcjonowaniu formacji przyniosła za to premiera kolejnej płyty „The Uplift Mofo Party Plan”, ale nie o taką zmianę i przełom kiedykolwiek mogło chodzić muzykom. Wraz z premierą albumu popularność formacji zaczęła rosnąć. Ograniczona dotychczas baza fanów wyraźnie się zwiększyła, a dobre wyniki sprzedażowe albumu miała zintensyfikować szeroko zakrojona trasa koncertowa. W związku z odpowiedzialnością i ciężką pracą jaka czekała muzyków, tak Kiedis jak Slovak zdecydowali się odstawić heroinę. O ile Anthony znosił to dobrze, to Slovak odczuwał wyraźnie skutki odwyku. Popadł w depresję i nie był w stanie kontynuować koncertowania.  Gdy trasa zakończyła się ciało Slovaka odnaleziono w jego mieszkaniu, w którym zamknął się na kilka dni. Będąc na niemożliwym do zniesienia głodzie narkotykowym muzyk przyjął zbyt dużą dawkę narkotyku. Wydarzenie to odcisnęło piętno na dalszej działalności formacji, a podobny scenariusz niemal ziścił się również w przypadku kolejnego gitarzysty formacji, Johna Frusciante.

Klasyczny skład

Po śmierci Slovaka kolegów opuścił również Jack Irons, przerażony i zdeprymowany sytuacją w jakiej znalazł się zespół. Obaj muzycy zastąpieni zostali Chadem Smith’em  oraz kręcącym się wokół grupy wieloletnim fanem Frusciante. Nowy gitarzysta okazał się niezmiernie utalentowanym muzykiem który nadawać będzie ton kierunku artystycznemu na kolejnych, multiplatynowych albumach. W tym składzie nagrano album „Mother’s Milk”, który jako pierwszy należy nazwać hitem. Wszystko dzięki temu, że o zmaltretowanej fizycznie i psychicznie formacji nie zapomniało MTV, które w miarę regularnie prezentowało wideo do kawałka  „Higher Ground” będącego przeróbką utworu Stevego Wondera. Płyta dotarła do 52 miejsca na liście Billboardu, co było bardzo przyzwoitym wynikiem, biorąc pod uwagę, że jeszcze do niedawna RHCP nie byli traktowani jako nic więcej, niż lokalna, hedonistyczna i naiwnie irytującą atrakcja sceny kalifornijskiej. „Mother’s Milk” w stopniu większym niż dwa poprzednie albumy ugruntował pozycje formacji, jako grupy z którą, wbrew skandalizującej i niepoważnej otoczce, należy się liczyć.

Krew, słodycz seks i magia

Prawdziwe uderzenie między oczy dla wszystkich krytyków miało jednak dopiero nadejść: genialna, wyuzdana, nieskrępowana i inteligentna (pod względem muzycznym, nie lirycznym) zabawa jaką niosła ze sobą płyta „Blood Sugar Sex Magik”. Album wydany został w roku 1991 i niemal natychmiast stał się jedną z niezapomnianych legend lat 90. Poczynając od ikonicznej okładki, legendarnego teledysku do utworu „Give it Away” czy „Breaking the Girl” po jedną z najsłynniejszych ballad w historii rocka, czyli „Under the Bridge”. „Blood Sugar Sex Magik” zasługiwała na sukces i faktycznie sprawiła, że RHCP wkroczyli do pierwszej ligi świata muzyki i to z dużymi szansami na mistrzostwo. Płyta znalazła miliony nabywców i niemal z urzędu sprawiła, że Kiedis, Flea, Smith i Frusciante stali się bogatymi ludźmi. Od sukcesu „Under the Bridge” musieli również pożegnać się z anonimowością na ulicy. Zmieniła się otoczka wokół zespołu, zwiększyła się opieka ze strony wytwórni a muzyków zaczęli otaczać usłużni ludzie chętni do spełniania wszelkich zachcianek. John Frusciante, już wcześniej nie stroniący od narkotyków zaczął coraz bardziej pogrążać się w nałogu. Używki były remedium dla niespodziewanej sławy, której Frusciante nie chciał i z którą nie potrafił sobie radzić.  Podobnie jak w przypadku Hillela Slovaka narkotyki odbierały gitarzyście możliwość wypełniania swoich obowiązków w zespole. Ponadto… wcale nie miał już na nie ochoty. Sukces spowodował, że Frusciante oddalił się od pozostałych muzyków zadowolonych z obrotu sprawy. Gitarzysta nienawidził jednak stadionowych koncertów, irytowało go rosnące samozadowolenie kolegów z formacji i gwiazdorstwo Keidisa. W konsekwencji John odszedł zanim trasa promująca album została zakończona.

Poszukiwania odpowiedniej drogi

Po opuszczeniu RHCP przez  Johna i kilku nieudanych próbach zaangażowania następcy RHCP nawiązali współpracę z Dave’m Navarro z Jane’s Addiction. O ironio, zwrócili się tym samym w stronę rocka bardziej alternatywnego, czyli takiego, który wykonywać chciał ich poprzedni gitarzysta. Nagrana wówczas płyta „One Hot Minute” pomimo bardzo wysokiego artystycznego poziomu nie spotkała się z równie gorącym przyjęciem co funkujące „Blood Sugar Sex Magik”. Frusciante w tym samym czasie coraz bardziej oddawał się nałogowi, odciął się od świata i bez grosza przy duszy żył niczym zwykły uliczny menel. Nadużywanie narkotyków spowodowało również, że zapadł na chorobę dziąseł powodującą ich gnicie i wypadanie zębów. Muzyk musiał zdecydować się na przeszczep skóry i wstawienie implantów.

Gdy popularność RHCP po premierze „One Hot Minute” odrobinę osłabła, a Navarro okazał się gitarzystą niepasującym do stylistyki grupy Flea zażądał aby zespół zaprosił ponownie do współpracy Frusciante. Może zresztą ratując mu w ten sposób życie. Niebiorący i podleczony John poprowadził muzyków Chilli Peppers do nagrania ich dwóch najlepiej ocenianych albumów: „Californication” oraz „Stadium Arcadium” przedzielonych ambitną i odrobinę bardziej intymną płytą „By The Way”.

Okres od opublikowania „Kalifonizacji” od której tytuł wzięła prezentowana przez In Rock biografia pióra Bartka Koziczyńskiego do sukcesu „Stadium Arcadium” stanowił najspokojniejszy i najbardziej stabilny okres w historii grupy. Czas ten naznaczony był zresztą ponowną zwyżką popularności formacji, co zwraca uwagę na fakt, że o ile Fruscante dążył do tworzenia muzyki bardziej artystycznej i wycofanej, to jego działalność w zespole zawsze przynosiła albumy niezwykle chwytliwe i melodyjne.  Sukces nie zmienił jednak nastawienia gitarzysty, który ponownie opuścił formację w roku 2009. Schedę po nim przejął kolega Johna i wieloletni współpracownik RHCP Josh Klinghoffer.

 

Powiem szczerze, że ostatnie dwa albumy zespołu, „Im With You” oraz „The Gateway” umknęły mojej uwadze w momencie ich premiery. Bez wątpienia wynika to również z tego, że nigdy nie mogłem nazwać się w pełni fanem „Czerwonych papryczek”. Stylistyka przez nich proponowana przemawiała do mnie tylko w jasno określonych, nielicznych momentach życia, których było za mało, abym mógł poczuć związek emocjonalny z tą do bólu radosną, skoczną i szaloną twórczością. Pamiętam jednak, że akurat w momencie kiedy na rynek trafiła „By the Way” wylądowałem na kilka tygodni w szpitalu po pewnym niefortunnym zdarzeniu i miałem okazję w spokoju i skupieniu wielokrotnie zapoznać się z albumem. Dlatego właśnie to do tej, raczej niedocenianej, płyty mam największy sentyment. Rozumiem jednak w pełni każdego, kto uważa się za oddanego fana i miłośnika twórczości Kalifornijczyków. Odrobinę nawet takim osobom zazdroszczę, bo dla nich muzyka wiąże się z odczuciami głęboko radosnymi – nie muszą wczytywać się w przeintelektualizowane teksty, rozgryzać skomplikowanych zmian tempa czy rozkładać na czynniki pierwsze szalenie szybkich solówek. Dla każdego fana Red Hotów muzyka jest zabawą, a o to przecież w muzyce chodzi.

Jeżeli więc kiedykolwiek zetknąłeś się z płytami RHCP (a wiem, że na pewno tak było!) powinieneś przeczytać również książkę Bartka Koziczyńskiego, dziennikarza Teraz Rocka, który w fenomenalny sposób oddał blaski i mroki związane z drogą na szczyt zespołu. A, wbrew ich pozytywnemu podejściu do życia, tych drugich wcale nie brakowało. Jako, że na rynek trafiła właśnie uzupełniona i poprawiona edycja, każdy, kto postanowi nabyć „Kalifornizację” otrzyma najpełniejszą i najdokładniejszą biografię zespołu, jaka dostępna jest na rynku.

Jakub Kozłowski

Sekretarz redakcji In Rock

(Łącznie odwiedzin: 1 124, odwiedzin dzisiaj: 1)