Led Zeppelin, Black Sabbath, AC/DC, Guns N’Roses czy Deep Purple to bez wątpienia prawdziwe muzyczne instytucje, które przez lata wytyczały wzorce w hard rockowej estetyce. Wśród wymienionych formacji dla wielu to właśnie „Purple” zasługują na specjalne wyróżnienie. Można zaryzykować stwierdzenie, że od początku swojej kariery pozostawali formacją mającą muzycznie najwięcej do zaoferowania, chociaż nie mogli pochwalić się tak spektakularnymi debiutami jak twórcy wymienieni wcześniej. Trzy pierwsze płyty, chociaż jak najbardziej godne uwagi każdego miłośnika rocka (ze szczególnym naciskiem na niedoceniany „Book of Taliesyn”), wtapiały się w estetykę dominującego w końcu lat sześćdziesiątych, blues rocka. Już one jednak w sposób jasny ukazywały elementy stylu, który przez następne dziesięciolecia charakteryzować będzie twórczość Deep Purple.
Skomplikowane relacje
Poza chwytliwymi riffami i zwartymi, genialnie skonstruowanymi liniami melodycznymi, w kompozycjach Deep Purple od zawsze przejawiał się pierwiastek klasycyzujący i progresywny, nadający albumom zespołu jeszcze większą siłę oddziaływania. Wraz z przyjęciem do składu Iana Gilana i odejściem od typowego dla końca lat 60. bluesa zabarwionego psychodelą, na rynek zaczęły trafiać płyty, które do dzisiaj określane są jako jedne z niedoścignionych przykładów dzieł muzycznie kompletnych. Poczynając od wydanego w roku 1970 „In Rock” (nota bene: to właśnie od tej płyty nazwę wzięło nasze wydawnictwo) poprzez „Firebal” i „Machine Head”, zespół budował swoją renomę pogrążając się jednak coraz bardziej w wewnętrznych niesnaskach.
Można w zasadzie powiedzieć, że większą część swojej historii Deep Purple był zespołem skłóconym, czego w niejako namacalny sposób dowodzą liczne zmiany składu. Roszady wewnątrz zespołu były tak częste, że dla własnej wygody dziennikarze muzyczni zmuszeni byli wprowadzić oznaczenia dla poszczególnych konfiguracji personalnych (Mark I, Mark II, Mark III itd). Symbole te wskazują nie tylko na różne konfiguracje personalne, ale również na muzyczne różnice dzielące poszczególne etapy działalności grupy.
Nowe otwarcie
Mark II niewątpliwie nadal cieszy się największa estymą wśród fanów, i chociaż jest to zrozumiałe, to nie był to skład najbardziej artystycznie poszukujący. Za taki uznać należałoby line-up z Davidem Coverdale’m i Glenem Hughsem (Mk III i Mk IV), którego działalność podsumowują trzy nietypowe dla zespołu ale bez wątpienia genialne albumy: „Burn”, „Stormbringer” oraz odrobinę mniej udany „Come Taste The Band”. Niezależnie jednak od oceny artystycznego kunsztu poszczególnych wcieleń formacji, Mark II łączyło specyficzne współodczuwanie, rodzaj zbiorowej percepcji która pozwalała muzykom (między wywoływanymi od czasu do czasu burzami) tworzyć dzieła przepełnione pierwotną energią, złością, ale równocześnie znamionujące artystyczny kunszt tworzących je indywidualności.
Po odejściu Bollina, Coverdale’a i Hughesa, nie bez znaczenia były również oczekiwania fanów, którzy poprzez malejącą sprzedaż płyt wyraźnie dawali do zrozumienia, że oczekują powrotu do klasycznego wcielenia zespołu. Śmierć Tommy’ego Bolina oraz destruktywny tryb życia Glena Hughesa jedynie ułatwiły decyzję o reaktywacji Mk II.
Ponowna współpraca muzyków zaowocowała nagraniem płyty kompletnej. „Perfect Strangers” wskazywało na długie lata niepodzielnej dominacji Deep Purple. Doskonałą płytę promowała świetna trasa koncertowa, która ujawniła jednak, że animozje między muzykami wciąż były silnie zakorzenione. Wybujałe ega Gillana i Blackmore’a, ponownie doprowadziły do rozstrojenia bezbłędnie funkcjonującej maszyny. Ani „House Of The Blue Light” ani „Slaves And Masters” ( płyta zarejestrowana już z Joe Lynnem Turnerem przed mikrofonem), nie zdołały przyciągnąć nowej publiczności. Malejące znaczenie Deep Purple na rynku muzycznym stało się odczuwalne. Warto pamiętać, że właśnie po nagraniu, niedocenianej bądź co bądź „Slaves and Masters”, „Purple” po raz pierwszy dotarli do Polski. A było to możliwe dzięki temu, że stawki zespołu zmalały na tyle, że lokalnego promotora stać było na zakontraktowanie ich występu.
Działanie pragmatyczne
Polacy mieli więc powody do zadowolenia. Nie można jednak tego samego było powiedzieć o muzykach. Upraszczając sprawę – ich konta bankowe zaczęły nagle topnieć. Osobista duma i antypatie musiały ustąpić potrzebom natury finansowej. Ultimatum wytwórni muzycznej doprowadziło do usunięcia Joe Lynna Turnera i ponownego angażu Iana Gillana.
A jednak muzycy nie zdołali ucywilizować swoich osobistych relacji. Podczas nagrywania nowego albumu wszelkimi siłami starano się ograniczać spotkania Blackmore’a z Gilanem, co jednak nie zapobiegło dalszym kłótniom.
Pomimo licznych problemów, efektem współpracy okazała się jednak płyta genialna. Bez wątpienia do tej kategorii zaliczyć należy „The Battle Rages On…”. Nowy album miał wszystko to, co sprawiło, że „Perfect Stranger” przywrócił Deep Purple na artystyczny szczyt.
Muzycy, pomimo wewnętrznych konfliktów nadal znajdowali się w doskonałej formie. Rosnąca alienacja Ritchie’go nie przeszkadzała w tworzeniu zapadających w pamięć, mięsistych riffów. W roku 1993 powstała więc nadspodziewanie dobra płyta, niespodziewanie reaktywowanego składu.
Bon mot „Nic co dobre nie może trwać wiecznie”, wydaje się jednak niemal stworzony dla Deep Purple i po wzroście formy, po raz kolejny wewnętrzne konflikty uwypukliły się, i to z jeszcze większą siłą. Doprowadziło to do ponownego obrażenia się Ritchiego na resztę kolegów, i jego decyzję o ostatecznym opuszczeniu szeregów zespołu. Po początkowych perturbacjach (w składzie zespołu przez chwilę znajdował się nawet Joe Satriani!), do współpracy zaproszono Steve’a Morse’a, który dzierży wiosło w Deep Purple do dnia dzisiejszego. Era Morse’a przyniosła kilka udanych płyt, na czele z „Purpendicular”. Bywało jednak również, jeżeli nawet nie gorzej – to na pewno mniej poruszająco. Albumy „Abandon”, „Bananas” czy „Rapture From The Deep” straszyły niezbyt udanymi okładkami i zawodziły pod względem muzycznej zawartości, która nie potrafiła już przyprawić słuchacza o gęsią skórkę.
Po ośmiu latach milczenia dostaliśmy jednak bardzo udane „Now What?”, a od kilku dni (tekst piszę 10 kwietnia 2017 roku) możemy cieszyć się „Infinite”, płytą która jest… No właśnie – każdy powinien samodzielnie wyrobić sobie o niej zdanie. Dla mnie jest chyba jeszcze za wcześnie aby w pełni odnieść się do poszczególnych kompozycji. Zapowiadający album utwór „Time for Bedlam” dawał nadzieję na dzieło zadziorne, agresywne pełne emocji, a niestety po kilkunastokrotnym przesłuchaniu muszę przyznać, że na całej płycie tych emocji jakby niewiele. Cieszmy się jednak nowym albumem prawdziwej legendy świata muzyki – niezależnie od utyskiwań malkontentów i zachwytów optymistów – cieszmy się, bo ostatnio legendy bardzo szybko odchodzą.
Kompendium wiedzy
Nie ma lepszego sposobu, aby cieszyć się twórczością Deep Purple niż słuchanie ich najważniejszych dzieł, poznając równocześnie, w najmniejszych wręcz detalach, losy muzyków odpowiadających za powstanie tak klasycznych kompozycji jak „Child in Time”, „Fireball”, „Smoke on the Water” czy „Burn”. Płyty zapewne macie już w swojej kolekcji, czas więc chwycić za najdokładniejszą i najobszerniejszą na świecie (!) biografię Deep Purple. Książka pióra Tomasza Szmajtera i Rolanda Burego jest pozycją, której dokładność może początkowo przytłoczyć. Nie należy się jednak martwić – lekkie pióro autorów oraz prawdziwa, dobrze wyczuwalna na kartach biografii pasja i wiedza obu dziennikarzy szybko sprawi, że zaczniecie łapczywie chłonąć kolejne strony. A znajdziecie tu opisy losów wszystkich muzyków kiedykolwiek związanych z zespołem, od pierwszych prób z instrumentami, po rozkwit kariery i burzliwe kłótnie i rozłąki. Co więcej w książce znajdziecie również informacje o formacjach pokrewnych, wyrosłych bezpośrednio z genealogicznego pnia Deep Purple, a więc Rainbow, Whitesnake a nawet Captain Beyond. Książka jest więc czymś na miarę kroniki czasów, w których zespół Deep Purple odcisnął niezaprzeczalnie wyraźne piętno na świecie muzyki.
W Wydawnictwie In Rock codziennie, każdego miesiąca każdego roku szukamy dla was pozycji mogących wzbogacić polski rynek wydawniczy o najlepsze książki muzyczne. Przez wszystkie te lata nie znaleźliśmy na świecie nic, co mogłoby równać się z opus magnum Tomasza Szmajtera i Rolanda Burego i niech to posłuży za najlepszą rekomendację.
Jakub Kozłowski
Sekretarz redakcji In Rock