Doskonale rozumiem, dlaczego album „Pawn Hearts” odniósł oszałamiający sukces we Włoszech. W muzyce Van Der Graaf Generator pełno jest dobrze rozumianego patosu, wzniosłego nastroju, poczucia, przepraszam za banał, obcowania z czymś przekraczającym możliwości percepcji prostego człowieka. Nie brak też sprawnie wplatanych w kompozycję wyciszeń i stopniowania napięcia przejawiającej się w poszczególnych liniach melodycznych. Wzniosłe, uczucia i pełna ekspresja budowana przez przejmujący, emocjonalny wokal Petera Hammilla oraz pięknie podkreślające niezwykłość utworów dysonanse dźwiękowe. Trzy epickie utwory, trzy pięknie opowiedziane historie, a jednak… Doskonale rozumiem również, dlaczego płyta przepadła w Wielkiej Brytanii – rynku nasyconym twórczością wybitnych wykonawców, wymagającym i wybrednym. Rynku rokrocznie pożerającym i wydalającym niezliczone masy zespołów, które wszędzie indziej liczyć mogły na przynajmniej mocno ugruntowaną lokalną sławę.
Albumowi „Pawn Hearts” brakuje bez wątpienia lekkości, zwiewności i nastroju, który przemówić mógł do mieszkańców Wielkiej Brytanii. Nie zmienia to oczywiście faktu, że muzyka Van Der Graaf Generator wręcz przepełniona jest klimatem. Jest to jednak najczęściej, a na „Pawn Hearts” widać to szczególnie, klimat ciężki, niepokojący częstokroć zabarwiony niemal apokaliptycznym uniesieniem, wymagający skupienia i uwagi. W twórczości VDGG nie brak rozwiązań stylistycznych nadających muzyce zespołu specyficznego, nieprzystępnego charakteru. Ten jeszcze bardziej utrudnia jednak odbiór długich, nieoczywistych, skomplikowanych metrycznie i instrumentalnie utworów.
Tu nie ma co kluczyć po bocznych drogach. Trzeba powiedzieć jasno i otwarcie: „Pawn Hearts” jest wymagające, obciąża umysł odbiorcy w stopniu zbyt dużym jak na typowy album progresywny. W każdym razie taki album, który mógłby trafić do typowego zjadacza chleba. Z tego względu bardzo trudno go polubić. Płyta nie oferuje ani jednej łatwej i chwytliwej melodii – co jednak (ponownie) nie oznacza, że na albumie brak dobrze skonstruowanych i intrygujących rozwiązań. Do utworów trzeba się jednak najpierw przyzwyczaić, a to zajmuje dużo czasu, wymaga wielu odsłuchów i skupienia, które trudno utrzymać przez, na przykład, 23 minuty trwania „A Plague of Lighthouse Keepers”. Czasami trudno bowiem zrozumieć, do czego zespół zmierza. Instrumentalne przerywniki nie prowadzą do klasycznego wzmocnienia kręgosłupa kompozycji a raczej kierują ją w zupełnie inne, zaskakujące rejony (chociażby część „Cog” pierwszej kompozycji „Lemmings”).
Z racji wspólnej wytwórni i zorganizowanej z rozmachem trasy wraz z Genesis zespół Van Der Graaf Generator często a niesłusznie przyrównywano do (z czasem) słynniejszych kolegów – co jeszcze bardziej alienowało publiczność koncertową czy nabywców płyt. Ci, spodziewając się twórczości równie lirycznej i rozmarzonej, jak ta, którą pielęgnował Genesis mogli odbić się z tąpnięciem od niemal king crimsonowskiej ściany dźwięków. Bez wątpienia z Genesis łączyło Van Der Graaf Generator tyle, co Genesis z Lindisfarne (czyli niewiele) – kolejną formacją ze stajni Charismy z którą pozostałe dwie grupy odbyły dużą trasę w 1971 roku, jeszcze przed opublikowaniem „Pawn Hearts” przez VDGG. Równie wiele dzieliło ich od Jethro Tull, Yes, Emerson, Lake and Palmer, Pink Floyd czy jakiegokolwiek innego progresywnego giganta tamtych lat. Podobny styl prezentowali jedynie wspomniani King Crimson przy czym od zmechanizowanej, odczłowieczonej precyzji Karmazynowego Króla VDGG odróżniał wyraźny dystans do wykonawczego perfekcjonizmu. VDGG zawsze potrafił bawić się muzyką. Z piękną ale niezwykle bombastyczną progresywną sceną włoską mieli wspólnego coś jeszcze. Pomimo różnic stylistycznych dzielących VDGG od, na przykład Museo Rosenbach czy Banco Del Mutuo Soccorso (zespołów, które debiutanckie albumy wypuściły w późniejszym czasie, ewidentnie znając i ceniąc dokonania Generatora) Brytyjczyków i Włochów połączyła Dusza tworzonych przez nich kompozycji.
Wracając jednak do historii: Zespół Van Der Graaf Generator nagrywając płytę „Pawn Hearts” chciał nadać jej odrobinę innego charakteru niż ten, który ostatecznie wypełnił winyl. Po pierwsze, album miał być podwójny. Drugą płytę stanowić miały autorskie kompozycje poszczególnych członków zespołu uzupełnione o nagrania na żywo. Wśród nich, wykorzystany później na singlu „Theme One” – wariacja na temat dżingla napisanego przez managera The Beatles, Georga Martina – które zresztą wepchnięto, wbrew woli zespołu, na amerykańskie i kanadyjskie wydanie „Pawn Hearts” pomiędzy „Lemmings” i „Man-Erg” psując zupełnie kompozycję albumu. Na podwójne wydawnictwo nie zgodził się Tony Stratton-Smith wszechwładny szef Charisma Records dbający nie tylko o odpowiednie wpływy płynące do zarządzanego przez siebie przedsiębiorstwa ale również o odpowiedni poziom artystyczny reprezentowanych zespołów. Chyba dobrze się stało. Dzięki decyzji Stratton-Smitha słuchacze dostali do rąk płytę niezwykle gęstą muzycznie, mroczną i skomplikowaną aranżacyjnie. Powiedziałbym, że nadspodziewanie „skupioną” pomimo naprawdę długich form, które na nią trafiły. Trzy wielkie kompozycje pełne muzycznych smaczków, zmian tempa, różnorodnych klimatów mieszających się w obrębie jednego utworu w naturalny sposób.
Pomimo wielu lirycznych i spokojnych fragmentów na „Pawn Hearts” przeważa mroczny, niepokojący klimat budowany nie tylko za pośrednictwem instrumentów ale również pozbawionych złudzeń, inteligentnych, często wieloznacznych tekstów. Oczywiście za najważniejszy zwykle uważa się rock operowy „A Plague of The Lighthouse Keepers” – dzieło, które samo w sobie składa się z kilku, niemal niezależnych kompozycji. Historia szarganego zwidami latarnika, dla którego duchy dawno zatopionych okrętów i dawno zmarłych marynarzy wyznaczają jego własny koniec. Był to też utwór, który najbardziej interesował Petera Hammilla w trakcie prac i niekończących się improwizacji, które ostatecznie nadały kształt płycie. Na mnie największe wrażenie zawsze robił jednak otwierający album, emocjonalny i złowrogi „Lemmings” rozprawiający się z defetyzmem i stadnym instynktem ogłupiałych mas zdolnych bezrefleksyjnie poświęcić własne życie bez refleksji nad losami przyszłych pokoleń. Stawkę uzupełniał, w moim odczuciu mniej interesujący, „Man-Erg” dotykający problemu wewnętrznego rozdarcia między dobrem i złem.
To jednak „Lemmings (Including Cog)” nadaje bieg „Pawn Hearts” i nastrajał słuchacza do spotkania z całym materiałem zawartym na tym świetnym albumie. Albumie, dodajmy ponownie, niełatwym, wymagającym cierpliwości i chwilami zbyt obciążającym psychikę by przyswoić go w jednym podejściu. Właśnie jednak to powoduje, że do „Pawn Hearts” wraca się z olbrzymią przyjemnością. O ile oczywiście, nie odrzuci nas kilka pierwszych, trudnych odsłuchów. Muzyka Van Der Graaf Generator, punków wśród twórców progresywnych nie idzie w parze z bardziej zwiewną muzyką dominujących wówczas na scenie zespołów. Nie ma tu nic z atmosfery brytyjskiej arystokratycznej, malowniczej prowincji, która często wkradała się do kompozycji Genesis. Nie ma nic z lekko pastiszowej epickości Yes. Nie ma nic z dehumanizowanej perfekcji King Crimson.
W twórczości Van Der Graaf Generator nie bez znaczenia jest również fakt, że Peter Hammill – będący bez wątpienia wizjonerem i nietuzinkową muzyczną osobowością– w sposób jak najbardziej demokratyczny łączył i spajał w całość nieprzeciętne zdolności towarzyszących mu artystów. Zespół potrafił osiągnąć to, co nie raz rozbijało inne formacje – połączyć wyróżniające się i dominujące zdolności artystycznego lidera z demokratyczną formą zarządzania zespołem.
Pomimo kilu naprawdę genialnych albumów, do których oprócz „Pawn Hearts” zaliczyłbym również poprzedzający go „H to He, Who Am The Only One”, „Godbluff” oraz, może kontrowersyjnie, „The Quiet Zone/The Pleasure Dome” Van Der Graaf Generator nigdy nie zdobył sławy i pozycji zbliżonej do tej, jaka stała się udziałem chociażby, wielokrotnie już przywoływanych, wydawniczych kolegów z Genesis. Również jednak i to nie powinno dziwić. Muzyka VDGG to mieszanka chaosu i nostalgii, patosu oraz lirycznego wyciszenia, które razem, ujęte w obrębie pojedynczych kompozycji potrafią zahipnotyzować. Tyle, że na pewno nie nadają się do Radia.
Kuba Kozłowski