Sukces pochodzącej z Liverpoolu Anathemy początkowo miał dość przypadkowy charakter. Po odejściu z wytwórni Peaceville formacji Paradise Lost jej właściciel na gwałt zaczął poszukiwać następcy tego zespołu, który wsparłby debiutujący w podobnym czasie My Dying Bride w propagowaniu wolnego i ciężkiego grania odwołującego się do estetyki death metalowej. Tak o to w orbicie zainteresowań Hammy’ego znalazł się słynny angielski kwintet, którego pierwszą oficjalną próbą wydawniczą miała być wydana w 1992 r. epka „The Crestafllen”. Podobnie jak w przypadku „Symphonaire Infernus Et Spera Empyrium” My Dying Bride przypadła ona do gustu fanom rodzącego się death/doom metalu, czego skutkiem było szybkie przystąpienie Anglików do nagrania debiutanckiego krążka „Serenades”.
Pod względem stylistycznym „The Crestfallen” podobnie jak pierwsza, pełna płyta Anathemy niewiele ma wspólnego z najbardziej przez fanów cenionym, rockowym i progresywnym obliczem zespołu. Dominuje tu estetyka death/doomowa obecna w czterech z pięciu znajdujących się na płytce utworów. Są one w większości wolne bądź bardzo wolne, okazjonalnie jedynie przyśpieszając do średnich temp. Podstawę zespołowego brzmienia stanowią gitary grające ciężkie, melodyjne, ale raczej nietypowe dla Anathemy riffy. Nie znajdzie się w nich zwiewności oraz atmosferycznych, przestrzennych zagrywek, z których w kolejnych latach zasłynie Danny Cavanagh. Także w pojawiających się gdzieniegdzie intrygujących solówkach trudno dostrzec późniejszy styl Danniego, bo bardziej przypomina on pomysły Grega Mackintosha z Paradise Lost. Do tego dochodzi ciężka sekcja rytmiczna z wyrazistym, buczącym basem Duncana Pattersona i mocnym uderzeniami w bębny Johna Douglasa. Ten ostatni, mimo że trzyma się powolnego obijania werbla, miewa sporą ochotę na wzrosty dynamiki, co zresztą w wielu miejscach udaje mu się osiągnąć także w formule bardzo gęstych, technicznych
przejść. Klawisze, obsługiwane przez Danny’ego Cavanagh pojawiają się jedynie w akustycznym „Everwake” i na krótko we wstępie do utworu tytułowego wzbogaconego bardzo wyrazistą partią pianina. Klasycznie dla estetyki death/doomowej przedstawia się sfera wokalna. W tamtym czasie wokalistą Anathemy nie był jeszcze Vincent Cavanagh, ale Darren White prezentujący niedźwiedzie, porykujące growlingi, wypadające jednak średnio zarówno na tle konkurencji z Paradise Lost czy My Dying Bride jak i późniejszej, znanej z albumu „The Silent Enigma” maniery Vincenta. Niezłe wrażenie pozostawia za to brzmienie, które jak na możliwości nadwornego studia wytwórni Peaceville prezentuje się zaskakująco czysto, selektywnie i wyraziście, pozwalając wsłuchać się w grę wszystkich instrumentów.
Ta trwająca około pół godziny płyta, składająca się z pięciu niestandardowych, odległych od prostych schematów zwrotkowo-refrenowych utworów, została podzielona na dwie części. Pierwszą stanowią dwa zwięzłe i miejscami dynamiczne, doomowe walce: bujający „…And I Lust”, w którym zastosowano intrygującą przeplatankę growlingowanych, masywnych zwrotek z „paradiselostowatymi” solówkami Danny’ego, zastępującymi refreny oraz wyrazisty riffowo, okazjonalnie wzbogacony podkręceniami tempa i deathową agresją „Sweet Suffering”. Punktem kulminacyjnym a przy tym prawdziwą perełką „The Crestfallen” jest króciutki, odwołujący się do celtyckiego folku „Everwake”, który oparto na dialogu akustycznych gitar, atmosferycznych klawiszy i zwiewnego, kobiecego wokalu, przyjaciółki Darrena White’a Ruth Wilson. Tego typu wyróżniające się, w większości delikatne utwory staną się stałym elementem wydawnictw Anathemy, zwłaszcza w początkowym okresie jej historii. Druga połowa epki to już wejście pełną gębą w powolny, ociężały death/doom. Najpierw przy pomocy ponad 10-minutowego utworu tytułowego, gdzie po długim wstępie, najpierw zagranym tylko na pianinie a potem z towarzyszeniem melodyjnych riffów gitar, muzycy przechodzą do części właściwej, kontrastującej melodyjne, miejscami prawie śpiewane zwrotki z ciężarnymi, piłującymi refrenami. Podobne granie, oparte na kontraście tradycyjnej doomowej melodyki i ciężkiego, topornego riffowania zastosowano w „They Die”. W tej, ponad 8-minutowej wersji utwór ten został pozbawiony znanego z albumu „Serenades”, orkiestrowego zakończenia na rzecz dodatkowej dawki masywnych riffów.
„The Crestfallen”, podobnie jak debiutancki krążek „Serenades” pokazuje przede wszystkim doommetalowe korzenie zespołu zaliczanego wraz z Paradise Lost i My Dying Bride do wielkiej trójcy brytyjskiego doom metalu. Wpływy obu tych zespołów są tu zresztą słyszalne, obok zaczątków późniejszego, oryginalnego stylu zespołu, przede wszystkim komponowania utworów w formule transowego, powolnego obrabiania pojedynczych motywów z ucieczkami od klasycznych zwrotkowo-refrenowych schematów. Także stopniowanie agresji z jej okazjonalnymi wybuchami oraz kontrastowanie delikatnych, akustycznych brzmień z metalowym ciężarem będzie często gościć na płytach Anathemy. Choć nie jest to wybitne osiągnięcie estetyki death/doomowej, które do tego przegrywa z dokonaniami ówczesnej, gatunkowej konkurencji, podobnie jak z późniejszymi, opartymi jeszcze o ekstremę albumami Brytyjczyków, warto się z nim zapoznać. Zespół bowiem od samego początku miał w swojej talii kilka atutów, przede wszystkim niezłą technikę gry muzyków będących w jego składzie, co potrafił przekuć w ciekawe utwory, w tym pierwsze klasyczne dla siebie dokonania. Do nich należy przede wszystkim akustyczny „Everwake”, jeden z najlepszych klimatycznych utworów w dorobku Anathemy.
Radomir Wasilewski
Recenzja pochodzi z portalu RateYourMusic, na którym autor od kilku lat prowadzi profil RadomirW, na którym udało mu się zamieścić już ponad 700 recenzji, przede wszystkim albumów metalowych.