Jakiś czas temu zabierałem się do napisania paru zdań o genialnej płycie „Aja” Steely Dan, ale wówczas wyszła mi (w zasadzie wbrew chęci i początkowym zamierzeniom) bardziej ogólna refleksja na temat samego projektu muzycznego. Duetowi Donald Fagen Walter Becker należał się zresztą dłuższy tekst, bo ich działalność zawsze i niezmiennie dostarczała słuchaczom albumy z klasą. Jednych słuchało się lepiej, innych odrobinę gorzej ale bez wątpienia nigdy nie przygotowali materiału schodzącego poniżej pewnego, skonkretyzowanego i bardzo wyśrubowanego poziomu.
Oczywiście poziom ten osiągali niekończącymi się sesjami studyjnymi, rozczłonkowaniem każdego taktu, każdego utworu i takim sklejaniem partii granych przez gościnnych muzyków, aby efekt finalny przerósł jakością składające się na niego części. Mówi to dużo o osiągniętym poziomie i rozwiniętej „magii” jaką potrafili wykrzesać z konsolety studyjnej. Muzykami gościnnymi byli w końcu, a skupimy się dzisiaj na „Aja”, nieprzeciętni fachowcy. Wspomnę tu genialnego i legendarnego już saksofonistę Wayna Shortera wysławionego współpracą z Milesem Davisem oraz twórczością Weather Report (nie mówiąc już o naprawdę porywających płytach solowych) czy natchnionego gitarzystę Larry’ego Carltona (genialne solowe albumy oraz wieloletnia praca jako muzyk sesyjny). Dalej (a i tak wyliczę wyłącznie parę nazwisk) mamy Bernarda Prudiego, Lee Ritenoura, Steve’a Gadda, naprawdę zjawiskowego perkusistę Victora Feldmana czy Jay’a Greydona. Wszyscy oni, plus wielu, wielu innych wykorzystani zostali na „Aja” przedmiotowo. Zresztą za ich zgodą i przy pełnej świadomości, z jaką bezwzględnością (pod względem muzycznym) odnoszą się do współpracowników Fagen i Becker.
Zgodnie z przyjętą zasadą „Nazwiska nie grają”, która, jak mi się wydaje (chociaż nie znalazłem nigdzie informacji na jej poparcie) od początku przyświecała Steely Dan, wszystkie wielkie osobowości zaangażowane do prac nad „Aja” miały do wykonania jedną, najwyżej dwie ważne funkcje – czy to przygotowanie pasującej do całości solówki gitarowej, czy zaaranżowanie partii basu pod konkretny utwór. Nie miało znaczenia, że wspólne granie i próby znamionują możliwość dalszej, owocnej współpracy. Założenia Fagena i Beckera były jasne i niezmienne. Muzycy spełniać mieli jedynie rolę kolejnych pokręteł na konsolecie, których odpowiednie dostrojenie pozwalało zoptymalizować brzmienie i odbiór albumu. Udało się. Nie bez powodu na „Aja” demonstruje się częstokroć możliwości prawdziwie hi-endowego sprzętu.
Opowieści ze studia i wspomnień o współpracy z dwoma nowojorczykami jest zresztą bardzo dużo. Wypowiadali się muzycy, wypowiadał się producent (Gary Katz, któremu często przypadała niezbyt przyjemna rola informowania zaproszonego artystę, że dostarczony przez niego fragment nie spełnia wymogów Steely Dan). Co jednak ważniejsze, cała ta inżynieryjna mrówcza robota nie wpłynęła na odbiór muzyki. Ta nie stała się produktem z laboratoryjnej probówki, na wpół sztucznym tworem posklejanym zgodnie z widzimisię dwóch egocentryków i perfekcjonistów oderwanych od barwy żywego instrumentu. Tak by się stało, gdyby nie typowo steely danowski pierwiastek – intrygujące teksty. Niezależnie od ilości przesłuchań zawsze pozostaje pod wrażeniem podanych w specyficzny, sardonistyczny sposób emocji, jakie trafiły na tą płytę.
Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl
Właśnie w tym tkwi jej doskonała harmonia. Kunsztowna, doskonale wyprodukowana i elegancka muzyka, zaserwowana słuchaczom przez prawdziwych mistrzów instrumentu (nie zapominajmy o samym Beckerze, który również należy do naprawdę świetnych a niedocenianych gitarzystów) dopełniona została inteligentnymi, jak zawsze u Fangena, ironicznymi i lekko zgryźliwymi opowieściami. Przez tą nowojorską, wielkomiejską satyrę i szyderę przedzierają się żywotne obserwacje i prawdziwe historie, które Fagen potrafi ubrać w doskonale pasujące słowa. Oczywiście na „Aja” mamy również niezwykle pieczołowicie budowany rytm i konstrukcję utworów, która wiąże się nieodzownie ze sceną Los Angeles i muzykami tego właśnie miasta, wspierającymi duet w pracach. Dla mnie jednak zawsze najważniejszym elementem – tym, który nadawał całości znaczenia – był wywodzący się ze wschodniego wybrzeża chłód obserwacji snutej przez osobnika, pozostającego (niezależnie od tego czy z własnej woli, czy z musu) poza głównym nurtem wydarzeń – tak widzę rolę Fagena. Chociażby wówczas, gdy śpiewa „kontem oka dostrzegłem cię u Rudy’ego (bar w Nowym Jorku – przyp. KK). Byłeś bardzo naćpany. Twój stan wołał o pomstę do nieba. Na ladzie, obok twoich kluczy leżała książka z numerami do ludzi, którzy zaradzą twojemu cierpieniu”. Trudno to oddać w języku polskim – za słaby ze mnie poeta – ale już wraz z pierwszymi słowami „Black Cow” mamy do czynienia z przepięknie skrojoną, sączącą pogardę wizją narkomana – kogoś bliskiego dla podmiotu lirycznego? – którego Fangen pozostawia samemu sobie, brzydząc się jego obecnym stanem – „dopijaj swojego drinka i spadaj stąd”.
Dalej tytułowa „Aja” – może najsłabszy na albumie ze względu na zbytnią rozwlekłość i w zasadzie brak satysfakcjonującej konkluzji – ale też najbardziej ambitny utwór na płycie. Przepiękna instrumentalna wizja, odrobinę zagubiona pod względem melodii, ponownie podnoszona o przynajmniej dwie klasy wyżej dzięki tekstowi. Nie powiem, aby można było jednoznacznie ją zinterpretować. Żadnego z tekstów Fagena nie można odczytywać w sposób pewny. Zawsze znajdą się niuanse i drobne smaczki, które albo zmieniają zupełnie odbiór utworu, albo prowadzą na manowce („Black Cow” alternatywnie dla wizji kochanka zawiedzionego upadłą kobietą/przyjacielem można postrzegać jako historię relacji dwóch muzyków jazzowych – Buda Powella i Francisa Paudrasa. Ten pierwszy prowadził życie na granicy drugi starał się wyprowadzać go na prostą). W przypadku „Aja” mamy do czynienia, zresztą zgodnie ze słowami samych twórców, z prawdziwie narkotyczną podróżą przez czas i przestrzeń. Ponownie utwór odbierać możemy na wiele sposobów – czy jest to senna wizja hippisowskiej enklawy Esalen Institute w rejonie Big Sur? Czy utwór odnosi się do Camarilo State Mental Hospital, psychiatryka w którym przebywał przytłoczony życiem Charlie Parker oraz wspomniany już Bud Powell? Czy bardziej metafizycznie – utwór o poszukiwaniu równowagi i spokoju w życiu, próbie poskładania rozbitego lustra w jeden kawałek? Niezależnie od interpretacji, jest to, właśnie dzięki doborowi słów, wycofaniu i zmęczeniu odczuwalnemu w głosie Fagena, niezwykle przeszywający utwór, chociaż mógłby trwać o dwie minuty krócej.
Na koniec Strony A mój osobisty faworyt – „Deacon Blues” zgorzkniała ballada opowiadająca, ponownie, o próbie odmienienia swojego losu, uwolnienia się od niesatysfakcjonującego, szarego losu człowieka z prowincji. Bohater utworu nie kryjąc się ze swoimi egocentrycznymi pobudkami („nazwij mnie szaleńcem. Już i tak kupiłem bilet na realizację mojego snu”) postanawia pędzić życie jazzowego saksofonisty, dążąc, chociażby werbalnie, do samozniszczenia kojarzonego z bohemą jazzmanów. „Nauczyłem się pracować na saksofonie, gram tylko to, co śpiewa mi w duszy. (chcę) pić whisky całą noc i zginąć za kierownicą” – czyli z jednej strony realizacja własnych potrzeb a z drugiej chęć takiego zorganizowania życia by pozostawać kowalem własnego losu – niezależnie od tego, jak bardzo może być bezsensowny (w oryginale „behind the wheel” – co oznacza również „mieć coś pod kontrolą”)
Pierwsza strona płyty wydaje mi się bardziej intrygująca od strony B, na którą trafiły ponownie niezwykle melodyjne i pięknie zaaranżowane jazz rockowo popowe kompozycje, ale jako całość odrobinę mniej na mnie oddziałuje. Nie mogę jednak nic zarzucić ani „Peg” (piosenka o aspirującej aktorce) ani „Jose” ani tym bardziej odrobinę ambitniejszej „Home At Last” nawiązującej pośrednio do Odysei Homera. U Fagena i Beckera dom nie wydaje się jednak wcale oazą wolności i swobód („Zagrożenie na morskich kamieniach minęło, widok tej autostrady jest mi znany. Czemu więc pozostaje wciąż do masztu przywiązany”). To również „Peg” okazała się największym hitem z albumu, docierając do bardzo wysokiego, 11 miejsca notowania amerykańskiego Billboardu. Trudno zresztą się dziwić – jest to kawałek wybitnie radiowy, nie za długi (niecałe 4 minuty) na pierwszy rzut oka radosny i przepełniony chęcią życia (co bardziej ambitni mogliby jednak zadać sobie pytanie, w jakim rodzaju filmów owa aspirująca aktorka ma zamiar grać – Steely Dan oczywiście niczego nie mówią wprost, ale wydaje się, że wcale nie chodzi tu o role Shakespearowskie).
W katalogu Steely Dan nie trudno o albumy fantastyczne, jak chociażby „Katy Lies”, „Pretzel Logic” czy (chociaż to może wybór kontrowersyjny) „Gaucho”. Nigdy jednak nie zdołali wzbić się na wyższy poziom niż „Aja”. Ta płyta po prostu ocieka elegancją, ironią, pięknem płynącym z aranżacji i melodii oraz, w moim odczuciu, pogardą i mizantropią wymieszanymi w kotle studyjnej perfekcji. Album gorący od kalifornijskiego słońca ale przesiąknięty chłodną nowojorską jesienią. Płyta pięknie zgorzkniała, nagrana przez jedynych prawdziwych anty-idoli świata muzyki.
Kuba Kozłowski
Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl