Jeżeli którejś z wielkich postaci świata muzyki należy się określenie „legendarna” to niewątpliwie jest nią Alan Parsons. Wspaniały inżynier dźwięku oraz producent znany ze współpracy z takimi wykonawcami jak The Beatles, Pink Floyd czy The Hollies oraz uzdolniony muzyk – jego zespołu Alan Parsons Project nie trzeba nikomu przedstawiać. Muzyk wyprodukował dziesiątki przebojów i właśnie powraca z nowym albumem koncertowym, nagranym przy współudziale Orkiestry Symfonicznej z Kolumbijskiego miasta Medellín. Z artystą rozmawiał Jakub Kozłowski.

– Moje pierwsze pytanie dotyczy nowego albumu który nagrałeś – Alan Parsons Symphonic Project „Live in Columbia”. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zdecydowałeś się na jego rejestracje w Kolumbii właśnie? Czy wynikało to z faktu, że tylko Orkiestra Symfoniczna miasta Medelin była wówczas dostępna?

– Na pewno był to jeden z powodów. Wiedzieliśmy ponadto, że koncert będzie transmitowany na żywo w telewizji tego samego wieczoru. Mieliśmy również możliwość zarejestrowania całego wydarzenia. Ponadto nie codziennie ma się możliwość pracy z siedemdziesięcioosobową orkiestrą. Była to więc propozycja, z której po prostu należało skorzystać. Jestem bardzo zadowolony z efektu finalnego. Album radzi sobie świetnie na rynku, dotarł nawet do pierwszego miejsca notowań w Niemczech.

– Powiedz mi proszę, który z utworów był największym wyzwaniem w trakcie koncertu? Twoja muzyka była zawsze wielowarstwowa i skomplikowana, a więc zapewne nie łatwa do zaprezentowania na żywo.

– Tak. No więc jest jeden utwór, który wykonujemy na żywo tylko i wyłącznie wówczas, kiedy mamy do dyspozycji orkiestrę. Chodzi o utwór Silence And I z albumu Eye In The SkyJest to kompozycja niezwykle wymagająca tak dla zespołu, jak i dla muzyków z orkiestry. Ma on wiele skomplikowanych fragmentów, które wymagają porządnych prób poprzedzających występ. Ale w Kolumbii wyszedł on bardzo dobrze. Jestem niezwykle zadowolony z tego wykonania.

– Wspominałem już wcześniej, że Alan Parsons Project jest zespołem niezwykle w Polsce popularnym. Nagrałeś właśnie nowy album koncertowy, kilka lat temu na rynku ukazało się DVD zatytułowane Eye 2 Eye. Czy możemy jednak mieć nadzieję również na nową studyjną płytę?

– Oczywiście nadzieję można mieć zawsze (śmiech). Jestem prawie pewny, że  w 2017 roku nagram nową płytę. Docierają do nas głosy o dużym zainteresowaniu takim albumem. Mogę powiedzieć, że ukaże się ona najpewniej jesienią.

– Dzięki albumom takim jak PyramidGaudi czy Eye In The Skystałeś się jedną z najbardziej prominentnych ikon świata muzyki. Zastanawiam się jednak, jakie jest Twoje zdanie na temat kondycji współczesnej sceny muzycznej? Czy znajdujesz na niej coś interesującego dla siebie? Czy nadal jest na niej miejsce na art rock? Ludzie już nie słuchają pełnych albumów…

– No tak, jest to poważny problem. Niestety, żyjemy w świecie, w którym poświęca się najwyżej trzy minuty na ściągnięcie danego utworu z Internetu. Co gorsza ludzie nie oczekują również muzyki dobrej jakości. Teraz słucha się jej na telefonach czy laptopach. Niewiele pozostało już osób, które zwracają uwagę na techniczny aspekt dźwięku. Nadzieją napawa mnie jednak renesans płyt winylowych, z którym mamy obecnie do czynienia oraz fakt, że sprzęt do odtwarzania takich płyt jest coraz chętniej kupowany. Oznacza to, że jakość dźwięku przestaje być obojętna. To jest dobry prognostyk. Mamy również wzrost zainteresowania dźwiękiem surround 5.1. W ubiegłym roku zakończyłem miks mojego pierwszego albumu Tales Of Mystery And Imagination w wersji surround. Płyta trafiła na rynek w boxie w grudniu 2016 roku. Jest również dostępna na Blu-ray wraz z oryginalnym albumem w High Definition. Jeżeli chodzi o technologię, to niestety konsumenci zawsze dokonują złych wyborów… Technologia nagrywania nigdy nie była lepsza niż obecnie, ale technologia odtwarzania nagrań wybierana przez konsumentów pozostawia wiele do życzenia. Zbyt wielu słuchaczy polega na YouTubie. Niestety nie jest to najlepszy wybór. 

– Kolejna sprawa ściśle powiązana z YouTube to fakt, że coraz więcej osób przygotowuje muzykę w domu, po czym po prostu wgrywają ją na wspomnianą platformę licząc na popularność. Powoduje to, że muzyka, moim zdaniem, staje się coraz mniej wyrafinowana. Nie musisz już być dobrze przygotowanym muzykiem, aby nagrywać.

– No cóż, musisz jednak mieć jakąś iskierkę talentu. Inaczej nagrywanie muzyki byłoby stratą czasu. Ale zgadzam się z tobą – nyślę, że wielkie zespoły czy wielcy producenci są już przeszłością.

– Czy myślisz, że to się jeszcze może zmienić?

– Mam taką nadzieję. Liczę na to, że ludzie odzyskają zdrowy rozsądek i uświadomią sobie, że najlepsze zespoły czy artyści muszą ze sobą współpracować. Nie wystarczy usiąść przed komputerem. Wiesz, najlepsza muzyka bierze się ze współpracy kilku osób i odnosi się to w równym stopniu do osób występujących na scenie, jak i tych, którzy piszą utwory. 

– W roku 2010 opublikowałeś niezwykle pouczającą książkę The Art And Science Of Sound Recording. Chciałbym zapytać, co zadecydowało o tym, że zaangażowałeś się w ten projekt.

– Książka została napisana z jeszcze jednym Brytyjczykiem, Julianem Colbeck’iem. Kilka lat przed jej wydaniem opublikowaliśmy serię płyt DVD z materiałem instruktażowym, którego książka jest niejako uzupełnieniem. Julian zrealizował podobną, ale mniej rozrywkową serię na kasetach wideo w latach osiemdziesiątych. Jako, że oboje mieszkamy obecnie w USA i nadal się przyjaźnimy zdecydowaliśmy się zrobić tę serię razem. Julian miał zresztą dostęp do całego potrzebnego sprzętu i do ludzi mogących pomóc przy sprawach technicznych. Nie było więc problemów z realizacją pomysłu. Jego realizacja zajęła jednak aż trzy lata. A zakładałem na początku, że damy radę wszystko zakończyć w rok (śmiech). Całkiem długi okres czasu wycięty z życiorysu. Jestem jednak zadowolony, że się za to razem zabraliśmy. Jestem dumny z projektu, który zresztą radzi sobie całkiem dobrze na uniwersytetach czy szkołach uczących inżynierów dźwięku.

– Czy książka jest skierowana do wszystkich, czy tylko do specjalistów?

– Myślę, że jest dla każdego, kto interesuje się tajemnicami studia nagrań. 

– Czy mógłbyś powiedzieć, jak zaczęła się twoja współpraca z Erickiem Woolfsonem (współzałożycielem i autorem większości repertuaru Alan Parsons Project – przyp. JK). Wiem, że na początku zaproponował ci, że zostanie twoim managerem. Ale w jaki sposób nawiązaliście współpracę muzyczną?

– Muzycznie zaczęliśmy współpracować około roku po naszym pierwszym spotkaniu. Chociaż mogło to być wcześniej, po sześciu miesiącach… Nastąpiło to niejako za pośrednictwem naszych relacji biznesowych. Woolfson pomógł mi rozwiązać problemy prawne między Deccą a EMI, w czasie gdy współpracowałem z zespołem Pilot, Cocney Rebel oraz Johnem Milesem. Wówczas, stopniowo, zaczęliśmy coraz bardziej współpracować kreatywnie. Eric miał już piosenki i pomysł na album inspirowany twórczością Edgara Alana Poe, a ja skorzystałem z propozycji współpracy. Uważałem pomysł za fantastyczny. Woolfson zdobył dla nas kontrakt płytowy podczas konwencji w Canes we Francji i tak to się zaczęło. Podpisaliśmy umowę tylko na jeden album. Dopiero później Clive Davies (ówczesny szef EMI Records – przyp. JK) zdecydował się podpisać kontrakt również na kolejną płytę.

– Przed wywiadem wróciłem do kilku Twoich albumów i muszę powiedzieć, że muzycznie są one mocno zróżnicowane, ale równocześnie pod względem brzmienia są niezwykle koherentne. Pracowałeś z wieloma utalentowanymi wokalistami jak Chris Rainbow, Steve Harley czy PJ Olson. Czy masz jakąś specjalną metodę zgodnie z którą dobierasz wokalistów, którzy pojawiają się na płycie?

– Nie mam opracowanego procesu selekcji wokalistów. Najczęściej są to po prostu osoby które znam i z którymi wcześniej już współpracowałem. Zwykle po prostu słucham danej piosenki i gdy zbliża się czas rejestracji parti wokalnej myślę sobie: „aha, ten utwór powinien zaśpiewać Colin Blunstone”, albo: „oto piosenka dla Johna Milesa”… Nie ma więc opracowanej żadnej metody. Jest po prostu intuicja.  

  A czy prawdą jest, że niechętnie korzystałeś z głosu Woolfsona?

– Tak, nie uważałem po prostu, aby był jakimś specjalnie uzdolnionym wokalistą. Myślę, że gdyby żył, to chętnie by to potwierdził. Jednak po tym, jak zaśpiewał kilka naszych największych przebojów stał się rozpoznawalnym głosem Alan Parsons Project.

– Również rzadkością było usłyszeć Ciebie przed mikrofonem. Dlaczego? Nie czujesz się pewnie jako wokalista?

– Jestem obecnie dużo pewniejszy w tym temacie, niż miało to miejsce w przeszłości. Jak zapewne widziałeś na DVD z koncertu w Kolumbii śpiewam nawet dwa utwory, które wcześniej wykonywał Eric: Eye In The Sky oraz Don’t Answer Me. Tak – stałem się dużo pewniejszym wokalistą i nawet zdarza mi się nagrywać wokale dla innych. Przygotowałem ścieżkę wokalną dla… wiesz kim jest Billy Sherwood? Billy gra z zespołem Yes, w którym zastąpił niedawno zmarłego Chrisa Squire. Przygotowałem dla niego wokalizy na album zatytułowany The Prog Collective. Nagrałem też swój śpiew dla niemieckiego zespołu o nazwie Lichtmond – to był duży projekt audio-wizualny. Generalnie rzecz ujmując nie czuje dyskomfortu przed mikrofonem, wydałem kilka singli na których śpiewam. Już po nagraniu ostatniej płyty ukazał się singiel All Our Yesterdays, który dodawany był do książki i serii DVD o których już mówiłem, i jeszcze jeden, którego tytuł o dziwo zapomniałem. Dziwne (śmiech). Przypomnę sobie przed końcem rozmowy (śmiech).

– Zaintrygowała mnie informacja, że twoim hobby są sztuczki magiczne.

– Tak, tak to moje hobby. I było nim odkąd skończyłem sześć lat. Zawsze czerpałem z tego wielką przyjemność. A teraz mieszkam bardzo blisko Los Angeles, w którym znajduje się słynna siedziba bractwa magicznego. Nazywa się ona The Magic Castle i znajduje w Hollywood. Bardzo lubię spędzać tam wolny czas. Więc tak, magia jest moją drugą miłością, pierwszą pozostaje niezmiennie muzyka.

– Chciałem Cię również zapytać o album, który przygotowałeś z Stevenem Wilsonem – The Raven That Refused To Sing (And Other Stories). Okazał się on dużym sukcesem na rynku muzycznym. Czy mógłbyś powiedzieć troszkę więcej o tym, w jaki sposób doszło do nawiązania współpracy?

– Wilson chciał nagrać album, na który miał składać się właściwie występ jego zespołu na żywo. Planował przy tym wykorzystać to, co nazywamy klasycznymi metodami nagrywania. Uznał, że będę do tego odpowiednią osobą. Stevenowi zależało na uzyskaniu specyficznego brzmienia lat siedemdziesiątych i myślę, że nam się to udało. Ale to on się ze mną skontaktował, a nie na odwrót. Było to oczywiście dla mnie wielkim zaszczytem. On sam jest przecież bardzo dobrym inżynierem dźwięku. Jeżeli inżynier dźwięku wybiera innego inżyniera dźwięku powierzając mu pracę nad swoim albumem, to jest to po prostu wielki przywilej. 

– A czy przed podjęciem decyzji o współpracy znałeś dokonania Porcupine Tree? Pytam, bo na ostatnich albumach jest to zespół grający raczej prog metal, a więc lokuje się on dość daleko od Twoich wcześniejszych dokonań.

– Nie, nie znałem dokonań Porcupine Tree. No, może słyszałem kilka piosenek, ale nie powiedziałbym, że ich znałem. Miałem wersję demo solowej płyty Wilsona, spodobała mi się i zgodziłem się na współpracę. W ogóle nie opierałem swojej decyzji na muzyce Porcupine Tree. Było to raczej przeczucie, czym może stać się ten album. Zresztą Steven Wilson ma niesamowitych muzyków. Jego zespół solowy jest po prostu niezwykły.

– Zapytam również o Twoją pracę w studiu Abbey Road. Zacząłeś ją, jeżeli się nie mylę, w wieku dziewiętnastu lat. Mógłbyś powiedzieć, w jaki sposób zdobyłeś tą posadę?

– Udało się ją zdobyć dzięki temu, że już wcześniej pracowałem dla EMI, dokładnie w oddziale zajmującym się rozwojem technologii nagrywania, a jeszcze wcześniej w wydziale duplikowania kaset. Miałem więc już wiedzę o tym jak działa EMI i zdawałem sobie sprawę, że w jego skład wchodzi studio Abbey Road. Pewnego dnia postanowiłem po prostu napisać list do kierownika studia. Ten zaprosił mnie na rozmowę kwalifikacyjną i niecałe dwa tygodnie później byłem już w Abbey Road na szkoleniu, ucząc się sztuki inżynierii dźwięku.  

– A jakie były twoje pierwsze obowiązki?

– Absolutnie pierwszym obowiązkiem była praca w bibliotece kaset, którą studio posiadało. Nic ekscytującego, naprawdę, po prostu rejestrowanie i znoszenie pustych taśm do studia. Moim pierwszym poważnym zleceniem była za to sesja z zespołem The Gardeners. Była to grupa, w której na klawiszach grał Ken Hensley, obecnie frontman Uriah Heep (Alan Parsons odrobinę mija się tu z prawdą. Ken Hensley był członkiem Uriah Heep w latach 1970-1980. Był wówczas głównym autorem kompozycji, klawiszowcem, gitarzystą i sporadycznie wokalistą – przyp. JK). W tym samym czasie uczestniczyłem w wielu sesjach, ale wyłącznie jako obserwator. W taki właśnie sposób Abbey Road przeprowadzała szkolenie pracowników – po prostu miałeś obserwować.

– A więc na początku musiałeś przejść szkolenie, aby w końcu zacząć współpracę z takimi zespołami jak The Beatles, The Hollies, Pilot czy Pink Floyd. W tym miejscu nie mogę nie zapytać o twoją pracę przy albumie The Dark Side Of The Moon. Czy Roger Waters był osobą łatwą we współpracy?

– Wszyscy członkowie Pink Floyd dogadywali się bardzo dobrze, wszyscy byli przyjaciółmi a to co robili, sprawiało im przyjemność. Jako inżynier dźwięku dopasowałem się do nich. Chociaż oczywiście każdy artysta jest w jakimś stopniu trudną osobą we współpracy, to jednak wspominam nasze relacje jako bardzo przyjazne i serdeczne. Wiem, że później się to zmieniło, a zespół nie chciał już dalej ze sobą współpracować. Miało to jednak miejsce już po okresie, w którym z nimi pracowałem. Kiedy ja byłem przy zespole wszystko wyglądało bardzo radośnie.

– Przyjęło się jednak, że Pink Floyd nigdy nie był zespołem demokratycznym, a Roger Waters miał zawsze ostatnie zdanie w każdej kwestii. 

– W pewnym stopniu tak było, ale wynikało to z faktu, że to on pisał utwory. Nie powiedziałbym jednak, że decydował w każdej sprawie. Myślę, że David (Gilmour – przyp. JK) miał całkiem duży wpływ na kwestie muzyczne. Może nie na sam proces pisania utworów, ale na właściwą produkcję i brzmienie. W tych kwestiach rola Davida była znacząca.

– Czytałem, że tytuł pierwszego utworu z płyty Speak To Me był inspirowany Twoją osobą. Czy to prawda?

– Nie wydaje mi się. Myślę, że to Chris Adamson (członek personelu zespołu Pink Floyd –przyp.JK), osoba, którą słychać na samym początku albumu, często powtarzał „Mów do mnie!”. I stąd taki tytuł. Ktoś kiedyś źle zinterpretował moją wypowiedź i stąd zamieszanie.

– Po opublikowaniu The Dark Side Of The Moon zespół chciał nagrywać z Tobą album Wish You Were Here, ale odmówiłeś, mimo że muzycy sami zgłosili się do Ciebie. Dlaczego nie podjąłeś się współpracy?

– Ponieważ już rozpocząłem swoją karierę producencką i była ona dla mnie ważniejsza niż kontynuowanie kariery inżyniera dźwięku. Ale bardzo żałuje, że z Pink Floyd pracowałem tylko przy jednym albumie, no właściwie dwóch, bo zmiksowałem dla nich również Atom Heart Mother. Bardzo chciałem pomóc przy Wish You Were Here, ale po prostu nie miałem na to czasu. Zespół domagał się, aby praca inżyniera dźwięku przy ich albumie była pracą na pełen etat, a ja nie byłem na to gotowy.

– Miałeś jednak okazję ponownie współpracować z Davidem Gilmourem przy okazji twojej solowej płyty A Valid Path. Opowiedz o tym spotkaniu po latach.

– Było świetnie. Nie spotkaliśmy się co prawda w cztery oczy, ponieważ wszystko zostało załątwione przez Internet. David wykonał świetną robotę i wydaje mi się, że uczestnictwo w nagrywaniu tego albumu sprawiło mu przyjemność. Cieszę się, że nawiązaliśmy wówczas ponownie współpracę.

– Chciałem również podpytać Cię o jedną z moich ulubionych płyt przy których pracowałeś – album Year Of The Cat Ala Stewarta. Cała płyta ma bardzo czyste i ciepłe brzmienie. Powiedz, jak udało ci się je uzyskać.

– Wydaje mi się, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu nad płytami pracuję instynktownie. Robię to, co wydaje mi się najbardziej odpowiednie dla danego artysty. Miałem to szczęście, że pracowałem nad dobrymi piosenkami z dobrymi muzykami, a Al jest świetnym kompozytorem. Głównym powodem dla którego Year Of The Cat uzyskało taką popularność są dobre piosenki. Oczywiście praca nad płytą była dla mnie niezwykle przyjemna i zdaje sobie sprawę, że wiele osób zwraca uwagę na jej dobre brzmienie –  napawa mnie to dumą, ale nie potrafię powiedzieć w jaki sposób je uzyskałem. Myślę zresztą, że żaden producent nie byłby w stanie dokładnie opisać tego procesu. Produkcja i inżynieria dźwięku to wyłącznie kwestia dobrego wyczucia.

– A więc produkcja jest Twoim zdaniem wyłącznie kwestią chwili i decyzji podejmowanych w konkretnych uwarunkowaniach?

– Tak, absolutnie. Nie jest to prefabrykowany proces z odgórnymi założeniami. Wszystko dzieje się na bieżąco.

– Czytałem na Twojej stronie internetowej, że aktualnie mieszkasz na farmie awokado. Dlaczego zdecydowałeś się opuścić wielkie miasta i rozpocząć wiejskie życie?

– Wynikało to głównie z faktu, że rozpocząłem nowy związek z Lisą, kobietą, która teraz jest moją żoną. Przez krótki czas mieszkaliśmy w Londynie, a w końcu lat 90., kiedy znaliśmy się ledwie kilka lat doszliśmy do wniosku, że Kalifornia jest miejscem w sam raz dla nas. Lisa jest Amerykanką i pochodzi z Pensylwanii. Zastanawialiśmy się zresztą nad różnymi innymi stanami, ale ona uwielbia nadmorskie miasta, ja zresztą również. Uwielbiamy tutejszą pogodę, więc przenosiny do Santa Barbara nie były dla nas trudną decyzją. Faktycznie, mamy też awokado, ale nie za bardzo przynoszą one jakiekolwiek pieniądze (śmiech). Raczej do nich dokładamy, ale żyjemy w bardzo przyjemnym środowisku.

– Czyli można powiedzieć, że uprawa awokado stanowi Twoje hobby?

– Cóż, nie mogę powiedzieć, żebym przy nich pracował (śmiech). Zostawiam to innym.

– Moje ostatnie pytanie dotyczy koncertów Alan Parsons Project w Polsce.  Jak wspominałem na początku naszej rozmowy masz w Polsce rzesze oddanych fanów. Byłoby wspaniale móc zobaczyć Cię znowu na żywo.

– Bardzo chciałbym wrócić do Polski. Mam wspaniałe wspomnienia związane z koncertem w Pałacu Kultury i Nauki. Zawsze jestem gotowy na ponowną wizytę. Czekam tylko na telefon od promotorów. Wbrew powszechnym poglądom to nie artyści decydują o tym, gdzie będą grać. Propozycja musi wyjść od organizatora w danym kraju. To oni decydują o tym, kto i gdzie będzie mógł wystąpić. Więc jeżeli znasz jakichś organizatorów powiedz im, żeby zadzwonili do mojego agenta. Wtedy przyjedziemy.

Pierwotnie wywiad ukazał się w czasopiśmie Lizard. Zdjęcia dzięki uprzejmości Mystic Production. 

(Łącznie odwiedzin: 843, odwiedzin dzisiaj: 1)