AC/DC Stadion Narodowy, 25.07.2015
Pomimo faktu, że w ostatnich latach do Polski zdecydowało się przyjechać wielu z wykonawców światowej czołówki, koncert zespołu pokroju AC/DC nadal ma znamiona narodowego święta. Widać to było doskonale na kilka godzin przed rozpoczęciem występu. Ulice Warszawy zostały dosłownie zalane wiernymi miłośnikami muzyków z Antypodów. Spacerując po mieście spotkałem przynajmniej pięciu Brianów Johnsonów i nieokreśloną liczbę Angusów Youngów, i muszę przyznać, że to miłe uczucie, kiedy mija się tak wielu uśmiechniętych i zadowolonych ludzi. Szkoda tylko, że nie dopisały dwie rzeczy: pogoda i obiekt koncertowy. Właściwie pal licho pogodę. Ulewny deszcz ani nie wystraszył polaków ani nie wpłynął negatywnie na nastroje. Każdy piorun był za to witany chóralnymi okrzykami radości – w końcu kojarzy się on z zespołem i mógł stanowić dobry prognostyk występu. Gorzej z nagłośnieniem. Naprawdę nie wiem już czyja to wina, że większość koncertów na Stadionie Narodowym brzmi jak z kilkakrotnie przegrywanej kasety magnetofonowej. Nie może to być wyłącznie wina samego stadionu, bo na przykład koncert Coldplay nagłośniony był co najmniej przyzwoicie. Z kolei Metallica i AC/DC już zdecydowanie nie… Szkoda, bo Australijczycy dali po raz kolejny popis swojej profesjonalności. I o ile można narzekać na odrobinę zbyt wystudiowane elementy przedstawienia, to przyznać muszę, że koncert był fantastyczny. Od „Rock Or Bust” zaserwowanego na początek, zaraz po wybrzmieniu ciekawego intro (asteroida AC/DC zmierzająca w stronę ziemi) po nieśmiertelne „For Those About To Rock (We Salute You)”. Coraz starsi (co widać i bez telebimu) muzycy ciągle dają z siebie wszystko, a Angus Young, jak zwykle z szelmowskim uśmiechem na twarzy tarza się po scenie na tle wybuchającego konfetti. Wiem, że jest to może zbyt kiczowaty element Rock’n’Rolla, ale trudno- ja go uwielbiam. Również Brian Johnson (nomen omen) nie zawodzi w kwestii swoich zdolności wokalnych. Tyle że właśnie Johnsona słychać było na koncercie najgorzej. Do niższych trybun, czyli miejsca w którym stałem, docierało jedynie sprzężone buczenie z którego tylko na upartego dawało się wyłowić poszczególne linie melodyczne. Oczywiście, o ile znało się na pamięć poszczególne utwory. Mam wrażenie, że w trakcie występu starano się problem naprawić, ale nagłośnienie wokalu do końca zawodziło najbardziej. Całość prezentowała się jak bootlegowe nagranie występu sprzed dwudziestu lat. A nie o to przecież chodzi, gdy człowiek wybiera się za duże pieniądze na koncert. Dobrze przynajmniej, że zespół jest w naprawdę wielkiej formie. Wykonanie „Whole Lotta Rosie” z wielkim gumowym manekinem kobiety o pełnych kształtach w tle sceny było porywające. Nie zabrakło również obowiązkowych „Back In Black” „You Shook Me All Night Long” czy „Highway to Hell”. Nie było za to „Jack”- a szkoda- streaptease Younga przy tej piosence to już niejako tradycja. Kontaktu z publicznością mógłby za to pozazdrościć Angusowi KAŻDY aktywny muzyk sceniczny. Tm bardziej żałuje, że być może ostatni już występ AC/DC w Polsce został popsuty przez tak przyziemne sprawy jak akustyka. Podsumowując występ był udany, tylko technika znowu zawiodła. Z mocnym wskazaniem na „znowu”.
Jakub Kozłowski
(Łącznie odwiedzin: 203, odwiedzin dzisiaj: 1)