Rok 1998 przyniósł nam takie strzały jak ostatni legendarny album Death czy genialny „Obscura” od Gorguts. I wówczas na tym tle ukazuje się przełomowy „FFF”. Można powiedzieć, że „Covenant” była punktem zwrotnym, znakiem zmian dla weteranów z Florydy, kiedy to obrali kurs płynący do brzegów tego bardziej nazwijmy to współczesnego death metalu.
To był rok 1993, a więc zamierzchłe czasy i death metal, choć istniał już od jakiegoś czasu, dla wielu osiągnął właśnie wówczas swój szczyt i zdefiniował to, co można by nazwać jego nowoczesną formułą. Dla ekstremalnych zespołów początek lat 90-tych był początkiem odejścia od wyeksploatowanego thrashu i przyswojenia sobie innej tożsamości, którą z czystym sumieniem mogły uznać za własną. Morbid Angel był właśnie taką kapelą. Po odejściu Davida Vincenta i Erika Rutana oraz bankructwie Giant Records przyszłość Morbid Angel wydawała się niejasna. W 1997 roku zwerbowali nowego wokalistę, a następnie rozpoczęli pracę nad kontynuacją „Domination”. Nadszedł czas, aby wszystko wróciło do normy. W lutym 1998 wypuszczono „Formulas Fatal to the Flesh”. Kiedy David Vincent opuścił Morbid Angel, wiele osób myślało, że nie będzie można go zastąpić. Potem Erik Rutan odszedł, pozostawiając Treyowi i Pete’owi pole do popisu na napisanie większości materiału na ten album.
Podążanie za sukcesem „Domination” nie było łatwym wyczynem, zwłaszcza, że właśnie zostali wyrzuceni ze wspomnianego Gianta i zrazili wielu brutali nazbyt komercyjną w ich mniemaniu i wypolerowaną brzmieniową „Dominacją”. Przyszłość wyglądała ponuro. Ale „FFF” zmiażdżyło dosłownie te wątpliwości już na starcie! Dla mnie wszystkie obawy zniknęły po wysłuchaniu pierwszej piosenki. W trakcie odsłuchu albumu staje się jasne, że jest to zespół jeszcze bardziej zorientowany artystycznie niż wcześniej. Muzyka była szybsza, także wokale były szybsze i brutalniejsze, riffy Treya Azagthotha były całkowicie połamane na kształt jeszcze bardziej czegoś dziwniejszego i niejasnego, niż mogłoby się wydawać. Bębnienie Pete’a Sandovala wyprzedzało prawie każdego innego ekstremalnego metalowego perkusistę o lata świetlne, a teksty zostały ożywione najistotniejszymi koncepcjami, które Morbid Angel wyznawał od samego początku. Trey napisał prawie cały album, z niewielką pomocą Pete’a. Taki „Invocation of the Continual One”, utwór, który ma pierwotne riffy z 1984 roku, jest według mnie najlepszą kompozycją Morbid Angel i prawdopodobnie najlepszą piosenką death metalową, jaką kiedykolwiek nagrano. Pomimo utraty Rutana i Vincenta oraz zaangażowania nowego wokalisty Steve’a Tuckera, Morbid Angel zdołał przesunąć granice ówczesnego death metalu zarówno w tych sławetnych szybszych, jak i bardziej odjechanych terytoriach. No właśnie, to chyba najbardziej odlotowa ze wszystkich wydawnictw Chorobliwego Anioła! Ten album, w przeciwieństwie do innych płyt zarówno Trey’a jak i konkurentów, ma wyjątkowo pokręcony charakter i skrywa tę jedyną w swoim rodzaju nienawiść do wszystkiego wokół.
Nie możemy zapomnieć o Angelcorpse, który w owym czasie wypuścił doskonały „Exterminate” czy Nile ze swym wiekopomnym debiutem, pt. „Amongst the Catacombs of Nephren-Ka”. Ten album opowiada o otwarciu się na emocje i umożliwieniu poddania się zakresowi ludzkich doświadczeń, jakie stworzył dla nas Kosmos. Na swój własny pokręcony, genialny sposób Trey i Pete po prostu stworzyli brutalny death metal odpowiednik takich transcendentalnych i rytmicznych momentów, jak zharmonizowany majestat podwójnej gitary prowadzącej „Dogs” Pink Floyd lub zapierający dech w piersiach psychodeliczny spokój „Nierika” Dead Can Dance. Tak, tak! Ktokolwiek wątpił w siły kapeli po odejściu Davida Vincenta, musiał przeprosić, ba, odszczekać swe pogardliwe opinie, jakoby zespół się skończył. Piosenki takie jak „Heaving Earth”, „Hellspawn: The Rebirth” (jeszcze z czasów „Abominations of Desolation”), a zwłaszcza szalony i dysonansowy „Chambers of Dis” uderzają w niewiarygodnie szybkie tempa, których nie podobna wprost zrozumieć. Oj, dzieje się w tych piosenkach! Na tym albumie Morbid Angel wreszcie w pełni pokazał sztukę tworzenia riffów w średnim i wolnym tempie. To, co otrzymaliśmy, to cały album pełen wściekłych, wypaczonych riffów. Są masywne w „Heaving Earth”, delikatne melodyjne akcenty w „Prayer of Hatred” i ultra szlam w „Nothing Is Not”. Ten album serwuje najlepsze i najbardziej charakterystyczne solówki Azagthotha. Wystarczy posłuchać tej z „Nothing Is Not”. Czysta bezbożność! Zresztą Trey nawet śpiewa – to zgrzytliwy black metalowy zgrzyt w „Invocation of the Continual One” i zadziwiająco dobry. Nawiasem mówiąc, zakończenie tej piosenki jest po prostu zajebiste. Rola Pete’a na tym albumie jest nie do ocenienia.
Jego bębny w wolniejszych częściach „Prayer of Hatred” są prawie prog-rockowe. Wokal Steve’a jest znacznie mniej zrozumiały, bardziej gardłowy niż Davida Vincenta i wydaje się być niższy w miksie. Być może Steve jest trochę onieśmielony swoją rolą w zespole, ale w końcu przyzwyczajamy się do jego wokalu. Produkcja i ogólny klimat albumu są surowe i bardzo spontaniczne, wprowadzając atmosferę niepokoju. Podoba mi się fakt, że niektóre teksty są prawdziwymi sumeryjskimi inwokacjami, ponieważ dodają niezmiernie mrocznej atmosfery albumu. Końcowe partie instrumentalne odcinają się od całego albumu, zwłaszcza „Trooper”, który wydaje się nie na miejscu, niepotrzebne po prostu. Koniec końców jednak to jeden z moich ulubionych albumów Morbid Angel. „Formulas Fatal to the Flesh” zawiera bowiem jedne z najbardziej dziwacznych i unikalnych riffów, solówek, struktur i tekstów w całym death metalu. Bębnienie Pete’a Sandovala czasami wydaje się przeczyć ludzkim zdolnościom pod względem szybkości i złożoności. Oczywiście zawsze tak było, ale tym razem przeszedł samego siebie. „Formulas Fatal To The Flesh” tchnął życie z powrotem w death metal. Każdy regularny utwór (poza instrumentalnymi przerywnikami) to wstrząsające, niszczycielskie kawałki, zmieszane z bagnistymi, pełzającymi dźwiękami, które wydają się wydobywać z jakiegoś tajemniczej H.P. Lovecraftowskiej otchłani pod wodą…
Otwierające utwory „Heaving Earth” i „Prayer Of Hatred” wprowadzają szybszego niż kiedykolwiek Morbid Angel. Pete Sandoval bębni niesamowicie kreatywnie i dokładnie i daje do zrozumienia konkurencji, że jest standardem, którym muszą sprostać. „Nothing Is Not” zwalnia tempo, zawiera zapadające w pamięć teksty i mistrzowską dynamikę, przypominając nieco „Where The Slime Lives”. Jeśli zechcecie usłyszeć psychotyczne mistrzostwo gry na gitarze, posłuchajcie uważnie solówek Treya. Na samą myśl o tym przechodzą mi ciarki po plecach. Tekstowo cały album wyróżnia się na tle wszystkich innych albumów Morbid Angel ze względu na swój filozoficzny aspekt. Piosenki takie jak „Heaving Earth” i „Nothing Is Not” są niezwykle metaforyczne i dopiero po dokładnym zbadaniu ujawniają swoją prawdziwą głębię. Trey Azagtoth najwyraźniej kroczy po cienkiej linii między szaleństwem a geniuszem. Na zakończenie chciałabym stwierdzić, że „Formulas Fatal To The Flesh” utorował drogę takim zespołom jak Nile i Hate Eternal, przesuwając granice szybkości i stylu. Niestety Morbid Angel postanowił uprościć swoje tematy na następujących albumach, ale o tym innym razem…
Monika Nowacka