Biografia Davida Vincenta to lektura nieszablonowa. Odnosi się ona z jednej strony do prywatnych przekonań frontmana, jego filozofii życia oraz losów z czasów przed i po działalności w ramach Morbid Angel. Oczywiście, z powodów nie wymagających dalszego wyjaśniania, okres, jaki spędził współtworząc potęgę Morbid Angel zajmuje w niej znaczące miejsce. Czekając na polską premierę autobiografii Vincenta, „Uwolnić Furię” przedstawiamy szybki przegląd wszystkich płyt Morbid Angel pióra Bartosza Domańskiego. Zapraszamy do lektury!
MORBID ANGEL – „ALTARS OF MADNESS” (1989)
Oczytaliście się już pewnie na wszelkich stronach/blogach/forach jaki to ten „Altars Of Madness” nie jest wielki, wspaniały, przełomowy itp. itd. No cóż…ja w tym temacie nie wniosę specjalnie niczego nowego. Zdecydowanie podzielam zdanie zwolenników i ogólne zachwyty nad tym krążkiem, choć muszę przyznać, że w dyskografii Morbid Angel mam jednak inne faworyty. Czy to źle świadczy o „Altars Of Madness”? Absolutnie nie! Wszak nie należy to do najłatwiejszych zadań, gdy trzeba wybrać swojego ulubieńca spośród aż sześciu znakomitych płyt od jednej ze swoich ulubionych kapel!
No dobra, ale teraz nie o tym, w jakim więc celu recka czegoś co już jest znane i często omawiane? A no, wychodzę z założenia, że dobrą muzyką trzeba się dzielić i mówić o niej nawet jeśli już niektórzy wiedzą o co w niej chodzi, oczywiście nie do przesady (jak np. robi to Teraz Cock z Metalliką czy Iron Maiden), ale raczej w kontekście przypominajki i krążka wartego odświętnego (hehe) odświeżenia. No a już zwłaszcza kiedy longplaya świetnie się słucha mimo wielokrotnego wałkowania go i pomimo tylu lat na karku. Z pewnością warto!
Debiutancki album Morbid Angel to po prostu kawał znakomitej muzyki, idealnie pokazujący pierwotną formę amerykańskiego death metalu (wówczas wcale nie tak odległego od thrashu), tj. dość bestialskiego, przesiąkniętego wczesnymi płytami Slayer (ale też Possessed), odpowiednio klimatycznego (w typie okultystycznym, a jak!) i przewyższającego brutalność swoich pierwowzorów (bo z wyraźnymi blastami). Swoje uczyniła też konfiguracja muzyków, jacy w tamtym czasie stanowili zespół (choć nie można zapominać o bardzo mocnej – jak na 1989 rok – produkcji). Właściwie każdy z Amerykanów doskonale tu pokazał, że styl Morbid Angel to coś więcej niż wypadkowa powyższych inspiracji. Zarówno od strony gitarowych szaleństw Treya Azagthotha oraz Richarda Brunelle’a (a tych jest dość sporo – polecam zajrzeć do wkładki), niskich, ale czytelnych growli Davida Vincenta czy siejącego spustoszenie za garami Pete’a Sandovala, idealnie słychać własny, bardzo unikalny styl kapeli (zresztą, podobnej muzyki jak debiucie później już nie nagrali).
Na poparcie powyższej tezy nie trzeba się też jakoś zbytnio wysilać, wystarczy zarzucić tytułami pokroju „Maze Of Torment”, „Evil Spells”, „Chapel Of Ghouls”, „Suffocation”, „Immortal Rites” czy „Visions From The Dark Side”, przecież to murowane, death metalowe hity! Są one odpowiednio brutalne, ale również…dosyć chwytliwe. A że o całości można powiedzieć mniej więcej to samo, świadczy to tylko z jak znakomitą muzyką ma się tutaj do czynienia. Nawet po tylu latach!
Ocena: 9/10
MORBID ANGEL – „BLESSED ARE THE SICK” (1991)
Olbrzymi sukces „Altars Of Madness” nie spowodował, że ekipa Treya Azagthotha osiadła na laurach czy spuściła z tonu. Wręcz przeciwnie, Morbidki postanowili kuć żelazo póki gorące i z nową muzyką zwlekali niczym struś pędziwiatr – w ogóle! Dwa lata później przyłożyli bowiem longplayem, który pozamiatał równie znakomicie co debiut, a jak dla na mnie, przyłożyli takim, który wywołał jeszcze większe wrażenie niż „Altars…”. Powód jest banalnie prosty, „Blessed Are The Sick” to death metal jeszcze ciekawszy, o wiele bardziej rozbudowany i o trochę innym feelingu niż poprzednik, a przy tym wciąż wystarczająco ekstremalny, by przypodobać się wszystkim zwolennikom poprzednika czy generalnie lubujących się w takich dźwiękach.
Na „Blessed…” zaszło po prostu sporo sensownych i nie naruszających ekstremalnej strony muzyki zmian. Amerykanie z Morbid Angel z jednej strony dopuścili znacznie więcej niż poprzednio zwolnień i położyli dużo większy nacisk na technikę oraz klimat (czy – mówiąc dosadniej – ogólnego poukładania), po drugiej stronie, zdecydowali się jeszcze bardziej zawęzić utwory, gdzie przeważają blasty, a przy wolnych utworach postarali się, by wypaść w nich równie ciężko co przy tych „normalnych”. Polecieli z tym więc dosyć odważnie, choć naturalnie, wszystko to dobrze współgra z muzyką. Najlepszym przykładem, pierwszy z brzegu mega hiciarski „Fall From Grace”, wolniejszy (co nie znaczy, że bez blastów!), z wyraźnie niższym wokalem Davida Vincenta oraz ciekawie rozwijającym się „mówionym” motywem w środku.
Highlightów jednak nie brakuje także w dalszej części krążka. Tutaj warto wymienić chociażby „Day Of Suffering”, „Abominations”, „Thy Kingdom Come” czy „Blessed Are The Sick/Leading The Rats”, a to przecież nie wszystkie z całego zestawienia – trzeba by było wymienić wszystkie „regularne” kawałki. Właśnie, skoro zszedłem już na temat przerywników, tych jest aż 4. Fajnie wypadają wprawdzie bardzo klimatyczne „Doomsday Celebration” i „Desolate Ways”, ale „Intro” oraz „In Remembrance” można już spokojnie przeklikać – tylko zbędnie wypełniają czas. Nad tym jednak nie ma co się bardziej pastwić, wszak to tylko interludia. Najważniejsze, że główna muzyka przebija „Altars…” i robi niemałe wrażenie po dziś dzień. No a kult wobec niej również w pełni zasłużony!
Ocena: 9,5/10
MORBID ANGEL – „COVENANT” (1993)
O „Covenant” zacznę z grubej rury, tak jak to zresztą Morbidki mieli niegdyś w zwyczaju. Najbrutalniejszy i najbardziej zwięzły materiał z Vincentem w roli frontmana to jeden z dwóch moich ulubionych wydawnictw jakie Azagthoth & Co. kiedykolwiek wydali w swojej całkiem bogatej dyskografii. A to oznacza, że w mojej opinii „Covenant” deklasuje nawet wielkie „Blessed Are The Sick” i „Altars Of Madness”! Na czym więc polega urok „trójki” Morbidów? Powiem krótko: na wszystkim.
Trójka amerykanów (bo Richard Brunelle pożegnał się z zespołem) wspięła się bowiem na wyżyny swoich możliwości, Trey zasypał muzykę kolejnymi pomysłowymi riffami i mocno porąbanymi solówkami, Pete Sandoval postanowił więcej poblastować (stylistycznie lokując taki styl grania dosyć blisko debiutu Terrorizer), a David Vincent…wystarczy posłuchać ile ekspresji znalazło się w jego growlach, żeby usłyszeć jaki progres uczynił hehe. Co do tego ostatniego to jednak nie wszystko, ponieważ Vincent po raz pierwszy w historii Morbid Angel porwał się na czysty, niski śpiew, a i efekt wyszedł rewelacyjny (vide: „God Of Emptiness”). Brzmieniowo krążek również robi spore wrażenie, wbrew temu co niektórzy głoszą (jakoby nie było w nim mocy), Rasmussen wyciągnął na „Covenant” potężny, siarczysty i przejrzysty sound, nie podobny do wcześniejszych produkcji.
Tak jak wspominałem, tempo muzyki wyraźnie podskoczyło względem poprzednich płyt, ale mimo tego, utwory nie straciły na różnorodności. Zespół przeważnie trzyma się tutaj szybko-średnich temp, co jakiś czas zarzuca jakimś zwolnieniem (mam na myśli coś pokroju tego co znalazło się na początku i końcu „Lions Den”), ale nadrabia sobie też sporą ilością chwytliwszych patentów, tym razem na szczęście bez wplątywania do tego interludiów (wyjątek – „Nar Mattaru”).
O swoich „fejworitach” rozpiszę się pokrótce, bo toć oczywiste, że zespół wyciągnął na tej płytce to co najlepsze z „Altars…” i „Blessed…” i do tego dodał znacznie więcej brutalności oraz intrygujących patentów (znów powołam się na „God Of Emptiness” chociażby). Spośród tych „naj” wymieniłbym w szczególności: „Vengeance Is Mine”, „Sworn To The Black”, „Pain Divine” oraz „World Of Shit (The Promised Land)”, najlepiej poukładane i z tego względu idealnie oddające esencję stylu Morbid Angel (tj. po równo charakterystycznych riffów, zwolnień, brutalności oraz okultystycznego klimatu). Jak więc doskonale widać, „Covenant” obfituje w same konkrety, nie muszę chyba dodawać, że każdy z utworów zawarty na tym wydawnictwie jest na jednakowo zajebistym poziomie (nawet w nieco kontrowersyjnym „Angel Of Disease”, w którym zaśpiewał Trey). Na „Covenant” Aniołki pokazały pełnie swoich możliwości z Vincentem w składzie i że bez problemu przebili bardzo udane poprzedniczki. Mając już na koncie takie krążki jak „Altars…” i „Blessed…” to – co by nie mówić – prawdziwy wyczyn.
Ocena: 10/10
MORBID ANGEL – „DOMINATION” (1995)
Wysokiej formy Morbidków ciąg dalszy, a zarazem delikatne odejście od wcześniejszej formuły. Nowa jakość u Aniołków A.D. 1995 (choć to trochę wyolbrzymienie) sprowadzała się przede wszystkim do wpuszczenia do poprzednich patentów powietrza, dużo większego nacisku na melodie oraz wprowadzenia całkiem udanych wolniejszych temp. Trzeba też od razu zaznaczyć, że spośród wszystkich longów Morbid Angel z tzw. pierwszego okresu kapeli zanim David Vincent rozstał się z grupą na 8 lat, „Domination” robi najmniejsze wrażenie i nie jest aż tak porywającym materiałem jak poprzednie dokonania Treya i spółki. Naturalnie, poziom ich muzyki nadal pozostał cholernie wysoki (na co wskazuje chociażby ilość hitów, z „Where The Slime Live” na czele), tyle, że…mnie bardziej odpowiadał rozwój jakiego dokonali na następnym krążku (tj. tego ekstremalnego).
Cywilizowanie muzyki to, jak już zdążyłem zaznaczyć, rzecz przeze mnie średnio lubiana, ale w przypadku Morbid Angel broni się to i tak bardzo dobrze. Nowości na „Domination” to przede wszystkim wspomniane wolniejsze, bardziej walcowate partie („Where The Slime Live”, „Caesar’s Palace”), większa melodyjność („Eyes To See, Ears To Hear”, „Nothing But Fear”) czy silniej zaakcentowany tu i ówdzie klimacik („Hatework”, „Inquistion (Burn With Me)”). Zmianie uległo też brzmienie na bardziej „brudne”, choć to akurat spory atut na tle licznej melodyjności. Swoje jeszcze dołożył tutaj nowy wówczas w kapeli Erik Rutan, dość utalentowany gitarzysta (wcześniej z Ripping Corpse), który przyniósł trochę co nieco innych pomysłów i solówek (mocno melodyjnych).
Bez zmian pozostała za to ilość hitów, ponieważ tych na „Domination” również znalazło się dość dużo. Do wcześniejszej wyliczanki warto dodać takie kawałki jak: „Dominate”, „Dawn Of The Angry” oraz „This Means War”, choć i te z nawiasów mogłyby ponownie się tu pojawić. Okej, nie przedłużając już bardziej, średnio porywają na „Domination” przerywniki (niby tylko dwa, ale dosyć nudnawe) i końcówka na czele z wspomnianymi „Caesar’s Palace” oraz „Inquistion (Burn With Me)”, które rzecz jasna słabe nie są, lecz odstają nieco poziomem od hitów pokroju „Where The Slime Live” czy „Nothing But Fear”. Większych zastrzeżeń brak, plusów znalazło się znacznie więcej, także jak na coś „innego” Morbidki wybroniły się wyśmienicie. Dodam tylko, że „Domination” to ostatnie sensowne dzieło z Davidem Vincentem w składzie.
Ocena: 8,5/10
MORBID ANGEL – „FORMULAS FATAL TO THE FLESH” (1998)
Skończyła się jedna era, zaczęła druga. Tak mniej więcej można określić ogólną formułę (hehe) „Formulas Fatal To The Flesh”, krążka, który zaskakująco sporo zyskał na byciu „tym przejściowym” w dorobku grupy. Morbidki postanowiły bowiem znów nieco zaskoczyć, trochę zamieszać i podejść z innej strony do swojej muzy, a przy tym…zaszokować bardziej niż na „Domination”. Najpierw oczywiście sprawy okołomuzyczne, czyt. parę info o zmianach personalnych. Tych zaszło dosyć dużo w stosunku do „Domination”, Morbidy ponownie – jak za czasów „Covenant” – okroiły skład do trójki muzyków, z kapelą pożegnali się Erik Rutan oraz David Vincent, a na miejscu tego ostatniego pojawił się zupełnie nowy w grupie Steve Tucker.
Strata była dość istotna mając na uwadze możliwości Vincenta, choć złego słowa także nie można powiedzieć o jego następcy. Tucker na „Formulas…” zaprezentował stosunkowo klasyczny growling w ramach gatunku, bez żadnych odstępstw, ale i bez naśladowania poprzednika. Taki właśnie typowy styl śpiewania świetnie jednak uzupełnił muzykę (choć z Vincentem myślę, że byłoby jeszcze lepiej). Ta jest zdecydowanie bardziej brutalna i pełna opętańczych temp (ani wcześniej ani później nie osiągnęli takiego efektu jak tu z Sandovalem na garach), zawiera jeszcze więcej konkretnych strzałów (np. „Bil Ur-Sag”, „Heaving Earth”, „Chambers Of Dis”, „Umulamahri”) i pokazuje, że – po przeciwnej stronie – Trey z resztą ekipy potrafił zapuścić się w mniej oczywiste granie („Covenant Of Death” oraz „Invocation Of The Continual One”), ale również, że nadal potrafił zagrać trochę wolniej („Prayer Of Hatred”, „Nothing Is Not”).
Wszystko to przełożyło się po prostu na zajebistą muzykę, niezwykle intensywną i mocno zróżnicowaną jak na tak brutalne grzanie. Byłaby zatem dycha, ale na tym niestety nie koniec pełnej zawartości „Formulas…”, jest jeszcze trochę zbyt zwyczajny na tle reszty „Hellspawn: The Rebirth” i – co najbardziej kłopotliwe – porażająca ilość zapchajdziur przerywników, umieszczonych bez żadnego uzasadnienia (w szczególności te 3 ostatnie) i o takiej se jakości (jedyny nawet fajny to „Hymn To A Gas Giant”). Idzie je oczywiście wszystkie przeklikać, ale w przypadku „ciągłego” odsłuchu, mocno zaburzają spójność całości płyty. Tylko z tego niby błachego względu „ledwie” dziewiątka.
Ocena: 9/10
MORBID ANGEL – „GATEWAYS TO ANNIHILATION” (2000)
Od zawsze preferowałem Morbid Angel z Vincentem w składzie, ale skłamałbym mówiąc, że „Formulas Fatal To The Flesh” oraz „Gateways To Annihilation” nagrane już z Tuckerem to jakieś niewypały. Tamta pierwsza zachwycała poziomem ekstremy, druga…że da się nagrać płytę dużo wolniejszą a przy tym jeszcze ciekawszą! Nieczęsto się o tym słyszy (póki co, nie będę wnikał dlaczego), ale tak, „Gateways…” to jedna z najlepszych płyt Morbid Angel stworzonych bez udziału Davida Vincenta. Jest na niej absolutnie wszystko co firmowe dla brzmienia Morbid Angel, kawał znakomitych kompozycji (każdej po kolei oczywiście) i trochę nowinek wprowadzających różnorodności (tutaj jeszcze z głową).
Owe nowinki objawiają się przede wszystkim od strony wspomnianych wolnych – jak na nich – temp (choć blastowania też się trochę znalazło), wokali (znacznie mniej typowych jak na możliwości Steve’a – wystarczy wziąć pierwszy z brzegu „Summoning Redemption”), gitarowej wirtuozerii Treya Azagthotha i Erika Rutana (który w międzyczasie powrócił na chwilę do kapeli) oraz klimatu całości. Czyli generalnie pod tym względem, gdzie poprzedni krążek mógł nie w pełni satysfakcjonować (z bzdurnymi przerywnikami na czele). Całość „Gateways To Annihilation” jest na tyle równa (nawet z uwzględnieniem zapychacza „Awakening”), że trzeba by było wymienić wszystkie „regularne” utwory dla potwierdzenia, jak bardzo wysoki poziom tym czterem amerykanom się tutaj udało utrzymać. Sam ograniczę się do wspomnienia o „He Who Sleeps”, „God Of The Forsaken” (tu dla odmiany najszybsza jazda), „Ageless, Still I Am” oraz dwóch kosmicznych odjazdów pt. „I” i „At One With Nothing” (gdzie partiom solowym zdarza się dość mocno odlecieć). Każdy z wymienionych (i niewymienionych też) jednakowo „wciąga” i zachwyca bardziej niż znaczna większość ich utworów ze starszych płyt!
Pod względem produkcji, można niby mieć tu małe zastrzeżenia co do perki (a dokładniej do mocno sterylnego werbla), ale patrząc na resztę nieco mechanicznej i ociężałej części tej muzyki, wszystko to jak dla mnie idealnie do siebie pasuje (zwłaszcza jak Pete poleci na dwie centralki czy Trey zarzuci riffem a la ten początkowy z „Summoning Redemption”). Tyle z grubsza jeśli chodzi o dokładniejsze info o muzyce na „Gateways…”. O tym, że ta jest doskonała, już mówiłem; dodam jeszcze tylko, że to ostatni tak sensowny longplay w dorobku Morbidków. W późniejszych latach działalności, już niestety było wyraźnie słabiej.
Ocena: 10/10
MORBID ANGEL – „HERETIC” (2003)
Drastyczny spadek jakości na tle „Gateways To Annihilation” oraz poprzednich płyt Morbidków, któremu na imię „Heretic”. A mówiąc bardziej dosadnie, album spaprany na własne życzenie. Odnoszę niestety (albo i stety) wrażenie, że czasem już lepiej pozostać przy swoim i klepać w kółko to samo (jak np. Bolt Thrower – ale z udanym skutkiem) aniżeli szukać nowego „ja” na siłę, tam gdzie nie trzeba, tak jak to się właśnie stało na „siódemce” Morbid Angel.
W żadnym wypadku nie chcę przez to powiedzieć, że jest to zły czy jakiś kompletnie nietrafiony krążek, aleee zawiera on zdecydowanie zbyt wiele nieistotnych (a najczęściej zupełnie niepotrzebnych) zmian, które nijak się mają do muzyki i jedynie psują ogólny jej odbiór. Tak się niefortunnie składa, że „Heretic” – mimo, że w ostatecznym rozrachunku jakoś się broni – mógł być kolejnym doskonałym wydawnictwem w dyskografii grupy, podtrzymującym bardzo wysoki i równy poziom dyskografii kapeli Treya Azagthotha.
Całość tego wydawnictwa niestety pogrąża totalnie spłaszczone brzmienie (kłania się przykład „Stillborn” Malevolent Creation – choć Morbidki wypadają jednak lepiej) i bzdurne dodatki „instrumentalne”, których oficjalnie niby znalazło się 6 (i tak za dużo!). Co ciekawe, sama właściwa muzyka pomysłowością nie odbiega znacząco od patentów znanych z „Formulas Fatal To The Flesh”. Takie kawałki jak „Enshrined By Grace”, „God Of Our Own Divinity”, „Cleansed In Pestilence (Blade Of Elohim)” oraz „Beneath The Hollow” byłyby murowanymi hitami, gdyby zyskały sound z poprzednich płyt. Gitarowo i perkusyjne wszystko fajnie w nich gra, wokalnie również jest ciekawiej (Steve growluje na parę sposobów), tyle że nic po tym kiedy całości towarzyszy bardzo słabiutka jak na ten zespół produkcja.
Kolejna ważna sprawa, wspominane introsy. Raz, że nie specjalnie pasują do muzy (nawet zajebisty „Drum Check”), dwa, jest ich stanowczo za dużo, a, trzy, po outrze „Born Again”, zespół nie wiedzieć czemu zdecydował się jeszcze dopchać resztę krążka pustymi ścieżkami oraz paroma wersjami demo utworów z początku płyty. Nie ma co, bardzo sensowne posunięcie! Najtrudniejszym z tego wszystkiego jest jednak wyciągnięcie jakiejś jednoznacznej oceny dla tegoż krążka. Od strony death metalowej to dla mnie – mimo kiepawej produkcji – naciągane 8/10, z przerywnikami i „ukrytymi” utworami mocne 6/10; najbardziej rozsądna w tym wypadku dla „Heretic” wydaję mi się zatem siódemka.
Ocena: 7/10
MORBID ANGEL – „ILLUD DIVINIUM INSANUS” (2011)
O podobnej rzeczy już wspominałem przy okazji „Heretic”, ale w kontekście „Illud Divinium Insanus” pasuje chyba nawet bardziej niż tam. Otóż, jak zdążyło mi się w tamtym wpisie rzec, czasem dużo lepiej twardo pozostać przy swoim niż poszukiwać nowych brzmień na siłę. Na „Illud…” – z jakichś dziwnych względów, których pewnie sam Bil Ur-Sag nawet nie wie – Trey Azagthoth i reszta nowo-starej ekipy postanowili sobie poeksperymentować ze stylistyką…taneczno-industrialną (?) i okołorockową! Ogólnie z brzmieniami kompletnie obcymi dla Morbidków i nie mającymi zbyt wiele wspólnego z death metalowym graniem.
No i dobra, że się zespół chce zmieniać to szczerze mówiąc nie mam z tym problemu, wszak trochę grup potrafiło wyjść na czymś takim na plus. Zasadniczy problem „ósemki” Morbid Angel leży jednak w tym, że te nowości tak naprawdę więcej psują niż wnoszą sensownego. Wszystko co elektroniczne i niemetalowe na „Illudzie” zupełnie nie przystaje do tego co morbidowe (i na odwrót). Obie te „składowe” muzy nie zazębiają się. Takiemu np. Mayhem na „Grand Declaration Of War” udało się połączyć jedno z drugim, a przy tym nie popaść w auto-parodię. No ale co innego u Morbidów, ci najwyraźniej zapomnieli o czymś takim jak spójność i w którym miejscu powinna znajdować się granica dobrego smaku przy tego typu eksperymentach. Zdaję też sobie sprawę, że przykład blackowej kapeli niespecjalnie może przystawać do Morbid Angel, ale prawdę mówiąc, Norwedzy na tamtym krążku polecieli nawet dalej niż ekipa Treya, a przy tym pokazali, że wszystko co niemetalowe świetnie potrafi współgrać z resztą „normalnej” muzyki.
Na „Illud Divinium Insanus” odnosi się wrażenie jakby kapela nie do końca wiedziała jak chce grać. Z jednej strony zespół serwuje techno-koszmarki pokroju „Profundis – Mea Culpa”, „Too Extreme!” (bleh) oraz „Destructors Vs. The Earth / Attack”, z drugiej, fajne death metalowe strzały nawiązujące do wcześniejszych płyt, m.in. „Bleeds For Baal”, „Nevermore” i „Existo Vulgoré”. Totalny mindfuck, a to jeszcze nie wszystko co przed sobą skrywa tenże krążek. Pomiędzy znalazło się jeszcze trochę miejsca na kilka innych, nieelektronicznych dziwactw (vide: stadionowy „I Am Morbid” oraz rockowy „Radikult”) i po przeciwnej stronie, na parę metalowych średniaków (dokładniej to na dwa – „10 More Dead” oraz „Beauty Meets Beast”). Generalnie jednak, nie jest to nic co potrafiłoby zatrzymać na dłużej. A najgorsze, że coś takiego równie dobrze można powiedzieć o całej tej płycie.
Cóż, może gdyby zespół pokusił się na wydanie dwóch epek, jednej – metalowej, drugiej – eksperymentalnej, efekt byłby ciekawszy i – paradoksalnie – bardziej spójny. W takiej formie w jakiej kapela Azagthotha to wypuściła, „Illud…” wydaje się być jedynie czymś totalnie nieprzemyślanym i oderwanym od rzeczywistości.
Ocena: 3/10
MORBID ANGEL – „KINGDOMS DISDAINED” (2017)
Drugi płytowy „kambek” Aniołków w przeciągu dekady, no nieźle, nieźle. Nic tylko pogratulować wytrwałości hehe. Cóż, poprzednim razem na „Illud…” kapela Azagthotha powróciła z czymś totalnie cudacznym i usilnie oderwanym od swojego stylu, na omawianym „Kingdoms Disdained” z kolei zdecydowała się praktycznie (o czym potem) zerwać z eksperymentami – postanowiła nagrać death metalowy krążek. Teoretycznie więc, z „Kingdoms…” byłoby wszystko w porządku, wszak wróciło to z czego grupa szerzej zasłynęła i czym potrafiła pochłonąć na długie godziny. Teoretycznie, bo w praktyce…znów wiele rzeczy zawiodło. Otóż, to kolejny album Aniołków, który został bardzo mocno skopany od strony produkcji i którego poziom kompozycji również pozostawia sporo do życzenia.
Morbidy tym razem postanowiły na pierwszy plan wysunąć bębny (które są zaaranżowane ciekawej niż poprzednio, tak swoją drogą), a resztę poza wokalami zdecydowali się odsunąć gdzieś na drugi lub dalszy plan. W efekcie, całość muzy straciła na czytelności, a wiele ciekawych (w szczególności gitarowych) patentów utonęło w dudniącej perce. Wystarczy sprawdzić zalatujący Portal, połamany rytmicznie „D.E.A.D.”. Dopiero w wersji demo utworu (krąży po necie pt. „Battlebots”) wyraźnie słychać wszystkie gitarowe niuanse i jakie jest tam dokładnie tempo! W wolniejszych utworach jest już nieco normalniej, bo Fuller nie zasuwa w nich zawrotnych temp, ale co z tego, gdy w takich „Paradigsm Warped”, „The Pillars Crumbling” oraz „Garden Of Disdain” wkrada się nuda i brak pomysłów na rozwinięcie motywów.
Że wszystko obraca się w rejonach bliskich „Forumlas…”, „Gateways…” i „Heretic” to żadna nowość, oczywistym było, że zespół na te płyty położy największy nacisk. Szkoda tylko, że na tej „wypadkowości” Morbidy również nieco poległy. Trudno wprawdzie było oczekiwać po nich czegoś nowego, wszak już raz się na tym przejechali, aleee samo wykonanie poszczególnych utworów – mimo jednego stylu – nadal pozostawia sporo do życzenia. Z jednej strony, zespół oferuje – pomijając okropny sound – porządne strzały pokroju „The Righteous Voice” (najlepszy z całego zestawienia!), „The Fall Of Idols”, „Pilles Of Little Arms” czy „For No Master”, z drugiej, niepotrzebnie rozwleczone wałki jak trzy wcześniej wymienione. Na płytę trafił jeszcze ciekawy odmieniec (w kontekście całej płyty rzecz jasna) „Declaring New Law (Secret Hell)”, którego rytm może budzić skojarzenia z poprzednim longiem. Z perspektywy reszty kawałków jest to dosyć fajne urozmaicenie i ciekawa odskocznia od death metalowego grzania (z wypasioną solówką Vadima).
Ogólna ocena „Kingdoms…” to jednak spora zagwozdka, na krążku znalazło się trochę dobrych kawałków, nieźle nawiązujących do płyt z okresu „Formulas”–„Heretic”, z drugiej strony, zaskakująco dużo średnich i po prostu nie godnych tej nazwy. Całości nie pomaga również przesadnie nieczytelne brzmienie – żaden to tam oldschool, raczej nieporadne jechanie pod gruzy typu Incantation (?). Pytanie tylko, czy tak powinien wyglądać kolejny powrót Morbid Angel? Trudno wyrokować, ale – w przeciwieństwie do „The Grey Eminence” – dużo lepiej byłoby, gdyby ten materiał wylądował pod szyldem Warfather.
Ocena: 6,5/10
Bartosz Domański
Autor zaprasza na swojego bloga: subiektywny metal
W połowie maja nakładem wydawnictwa In Rock Music Press ukaże się autobiografia legendarnego frontmana Morbid Angel zatytułowana „Uwolnić Furię”. Niedługo rozpocznie się przedsprzedaż książki. Jej dostępność sprawdzajcie TU.