Szał na death metal, jaki ogarnął ekstremalną muzykę metalową pod koniec lat 80-ych XX wieku, będący efektem debiutu Possessed oraz pierwszych dwóch płyt przez Death, dla wielu zespołów tworzył szansę na dotarcie ze swoimi dźwiękami do szerokiego grona odbiorców. W tym bowiem czasie sporo wytwórni metalowym chciało mieć w swoim katalogu jakichś death metalowców a niektóre jak brytyjski Earache czy amerykański Roadrunner wręcz zaczęły się specjalizować w promowaniu tego gatunku. Właśnie w tamtym momencie u zarania lat 90-ych na szerokie wody wypłynął amerykański Deicide, dowodzony przez charyzmatycznego i mocno nawiedzonego Glena Bentona.
Noszący w tytule po prostu nazwę zespołu debiutancki album Amerykanów ukazał się w 1990 r. i z miejsca stał się sensacją. Jak na ówczesne czasy grupa szokowała słuchaczy radykalnym, mocno antychrześcijańskim i satanistycznym przesłaniem tekstów a także ultra brutalną i bardzo szybką muzą, której tempu niewielu w tamtych czasach było w stanie dorównać. W 33 minutach „Deicide” zawarto kwintesencję intensywnego, metalowego łomotu, opartego o szybkie, brutalne i niezbyt skomplikowane riffy, perkusyjne blasty i galopady, chore, kakafoniczne, krótkie solówki oraz zdzierający gardło growling lidera formacji. Niewątpliwie cechą wyróżniającą sztukę Bogobójców jest jej szybkość, ale trzeba też zwrócić uwagę, że debiut Amerykanów jest w tej kwestii dość zróżnicowany. Dość często pojawiają się średnie rytmy, zespołowi zdarza się też od czasu do czasu konkretniej zwolnić, choć na pewno nie w takim stopniu, jak czyniła to konkurencja z Obituary czy Immolation. W percepcji tego materiału pomagają zwięzłe czasy trwania poszczególnych utworów, tylko w jednym przypadku przekraczające cztery minuty. Do tego poszczególne kawałki, mimo że odbiegają od tradycyjnych schematów zwrotkowo-refrenowych czy prostoty cechują się sporą chwytliwością, powodującą że zarówno pojedyncze fragmenty jak i całe utwory zapisują się w pamięci słuchacza. Choć słychać w tej muzyce inspiracje Slayerem a w wolniejszych, bardziej motorycznych momentach Sepulturą, to trzeba przyznać że Deicide już na pierwszym krążku prezentował się bardzo oryginalnie prezentując słuchaczom wszystkie elementy swego stylu.
Jest to też zasługą niezłego poziomu instrumentalnego albumu. Gitarzyści w osobach braci Hoffman nie tworzą może technicznych czy zapadających w pamięci riffów, ale dzięki świetnemu zgraniu ze sobą i doskonałej motoryce potrafią skutecznie zmasakrować uszy słuchacza. Elementem wzmacniającym ekstremalność są też kakafoniczne solówki, pełne szybkiego przebierania palcami po strunach, pisków, przeciągania dźwięków czy częstego używania wajchy, w efekcie czego poza utworami „Dead By Dawn” i „Crucifixation” nie odnajdzie się w nich melodii. Niewątpliwym mistrzem ceremonii jest perkusista Steve Asheim, potrafiący zarówno ekstremalnie szybko blastować (podejrzewano go zresztą o wspieranie się automatem perkusyjnym), ale też stosować bogate przejścia czy też bardziej skomplikowane podziały rytmiczne. Bas Glena Bentona został szczelnie schowany za ścianą gitar natomiast w odgłosach wydawanych z gardła lidera Deicide zastosowano nakładanie na siebie dwóch rodzajów wokali. Pierwszy to klasyczny, nisko i wyraźnie ryczący growling, któremu okazjonalnie towarzyszy coś na kształt black metalowego, wysokiego skrzeku. Zabieg ten miał się stać jednym z charakterystycznych elementów stylistyki Deicide na pierwszych albumach. Produkcja płyty, którą stworzono w słynnym studiu Tampa na Florydzie pod okiem Scotta Burnsa, jest jedną z najbardziej klasycznych dla tego studia. Odznacza się płaską, jednolitą, nisko brzmiącą ścianą gitar, wyraźną perkusją z zaznaczonym w niej ciężkim werblem oraz „pykającymi” stopkami a także wyeksponowanym na pierwszym planie wokalem. Surowe brzmienie Morrisound odpowiada zresztą za mroczny i lekko chory klimat tej płyty, która w kilku momentach ewidentnie „cuchnie” siarką wprost z otchłani piekielnych.
Jeśli chodzi o poszczególne kompozycje to najbardziej charakterystyczne są te najdłuższe a więc ultraszybki, momentami za sprawą nawiedzonych wokaliz Glena Bentona wręcz dziki i nieokiełznany „Dead By Dawn”, ultra brutalny, gnający przed siebie ale przy okazji niepozbawiony dłuższego zwolnienia w części środkowej „Blaspherereion”; utrzymany wyjątkowo w całości w średnich tempach, melodyjny i chwytliwy „Deicide” oraz oscylujący między najwolniejszymi fragmentami albumu z tradycyjnymi solami a ultraszybką, ale bardzo chwytliwą sieką „Crucifixation”. Dorzucić do tego zestawu należy otwierający album i powoli rozkręcający się do ultraszybkich temp, „Lunatic Of God’s Creation”, hiciarski, zapadający w pamięci słuchacza dzięki rewelacyjnemu refrenowi oraz wyjątkowo częstym lirycznym odwołaniom do szatana „Sacrificial Suicide”, oraz brutalny i szybki a przy tym niepozbawiony dość naiwnych tekstów „Carnage In The Temple Of The Damned”.
Debiutancka płyta Deicide mimo upływu 30 lat od jej premiery a także przekroczenia przez zarówno Deicide jak i wiele innych zespołów kolejnych barier ekstremalności, także dziś robi duże wrażenie na słuchaczu. Amerykanom, tak samo jak innym death metalowym grupom z początku lat 90-ych, udało się idealnie połączyć tu ekstremalność z chwytliwością, intensywność z zapamiętywalnością poszczególnych kompozycji, krótkie i dość proste formy z niezłą techniką grania. Z tego wszystkiego wyszedł krążek, który do dziś należy do bezdyskusyjnej klasyki death metalowego łomotu i który każdy fan gatunku powinien znać. Zwłaszcza że słucha się go przyjemnie i bez bólu, o ile oczywiście przyjemnością można nazwać masakrowanie uszu brutalną i szybką deathową młócką.
Radomir Wasilewski
Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że już w listopadzie 2020 roku na rynek Polski trafi genialna książka opisująca całą historię grindcore’u i death metalu. Legendarna, odnowiona, mająca niemal 600 stron książka Alberta Mudriana „Oblicza śmierci. Niewiarygodna historia death metalu i grindcore’u” nadciąga!