Sielankowe opowieści O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a liczą sobie ponad wiek. Trudno dociec dlaczego fascynują kolejne pokolenia maluchów i dorosłych, nie tylko w rodzimej Anglii lecz także w wielu krajach świata. Być może wynika to z tęsknoty za dzieciństwem lub za mityczną krainą, sprawiedliwą i hołdującą tradycji, w której liczy się przyjaźń i wzajemna życzliwość. Opowieści o przygodach Kreta, Szczura, Ropucha i Borsuka fascynowały zapewne również małego Rogera Keitha Barretta, a być może sięgał po nie także wówczas, gdy już zyskał przydomek „Syd”. Książka Kennetha Grahame’a obok Piotrusia Pana i Kubusia Puchatka zyskała trwałe miejsce nie tylko w literaturze angielskiej. Składa się z dwunastu opowiadań, a niektóre z nich, jak choćby Fletnista u bram świtu od lat inspirują wielu twórców. Autor skompilował ją z bajek, które wcześniej wysyłał z dalekiej podróży swemu upośledzonemu synowi. Może właśnie tu należałoby szukać źródeł fascynacji owymi historiami, które zawładnęły umysłem legendarnego twórcy Pink Floyd.

Kret w milczeniu przebierał wiosłami i wkrótce dotarli do miejsca, gdzie Rzeka skręca w lewo, a po drugiej stronie otwiera się długie rozlewisko. Szczur, który już dawno porzucił ster, lekkim skinieniem głowy nakazał mu wpłynąć w rozlewisko. Światła przybywało niepostrzeżenie, wkrótce można było już rozróżnić barwy kwiatów pyszniących się na brzegu. (…) Urzeczony Kret aż wstrzymał oddech i przestał wiosłować, kiedy płynna, radosna melodia uderzyła w niego jak fala i zawładnęła nim bez reszty. Na policzkach towarzysza ujrzał łzy. Skinął głową i wszystko zrozumiał.

(Fletnista u bram świtu – K. Grahame)

Fletnista u bram świtu to pozornie prosta i niewinna opowieść o Krecie i Szczurze, którzy poszukując małej Wydry trafiają na wyspę bożka Pana, skąd dobiega przepiękna muzyka. Dźwięk fletni oczarował ich i zapomnieli o celu swej wyprawy. To było coś więcej niż tylko czarowne dźwięki. Czy też tak wyglądał świat Syda? Może i on pragnął tworzyć muzykę, która całkowicie pochłonie słuchaczy. Szkoda, że wizje przefiltrowane przez środki zmieniające świadomość oraz narastająca choroba psychiczna sprawiła, że całkowicie oderwał się od rzeczywistości. To jednak nastąpiło później. Wcześniej ów dziwaczny świat, pełen baśniowych gnomów, hobbitów, strachów na wróble, kotów i… rowerów wypełnił pierwszy album Pink Floyd.

Muzyka na tej płycie daleka jest od jednorodności. Improwizowane psychodeliczne utwory sąsiadują z pozornie prostymi piosenkami. Wszystko brzmi dość surowo, a jednak urzekająco. Szkoda, że dla Syda ten debiut stał się początkiem końca. Już podczas pracy przy kolejnym albumie jego postrzeganie rzeczywistości uniemożliwiło dalszą współpracę z zespołem. Mimo to Peter Jenner i Andrew King, pierwsi menadżerowie Pink Floyd dostrzegali w nim olbrzymi potencjał. Niestety, jedynie dzięki wsparciu i pomocy innych muzyków oraz kolegów z dawnego zespołu udało się nagrania trzech solowych albumów Barretta doprowadzić do końca. Choć z upływem lat odbiór muzyki zmienił się znacząco, to jednak płyty te są dość smutnym dokumentem, z których jedynie czasami przebija blask nieoszlifowanego, choć niewątpliwie inspirującego, prawdziwie szalonego diamentu.

Wróćmy jednak do płytowego debiutu Pink Floyd. Po blisko pięćdziesięciu latach nadal robi wrażenie. Całość rozpoczyna Astronomy Domine – wędrówka ku gwiazdom. Kosmiczne odgłosy mieszają się z nazwami odległych planet: Jowisz, Saturn, Oberon, Miranda, Tytania. Niemal daje się odczuć lodowate tchnienie nieskończonej przestrzeni, by dalej zderzyć się z błyskiem, eksplozją, paniką i… czystą zielenią. Dalej, wśród niepokojących dźwięków pojawia się nieprzewidywalny i diaboliczny syjamski kot, o prowokującym imieniu Lucyfer Sam. (That cat’s something I can’t explain). I kolejny skok do świata bajek. Utwór Matilda Mother, o nieco psychodelicznej atmosferze, wypełniają mnożące się postacie z niedopowiedzianych w dzieciństwie baśni. Bogaty kraj, hojny król, tysiące jeźdźców. Tęsknota za czasem, który przeminął? Być może… I jeszcze ten ledwo uchwytny beatlesowski klimat. (Oh Mother, tell me more…)

Dalej Flaming, wędrówka wśród chmur, dmuchawców i rosy. Pełna dziwnych dźwięków, niczym kolejna baśń z dzieciństwa. Skrzaty, jednorożce, senne wizje. (Yippee! You can’t see me. But I can you.) Bawimy się w chowanego? Pow R. Toc H. Bum-bum, czi-czi. Utwór instrumentalny. Konia z rzędem temu, kto zrozumie tytuł. Zresztą, jakie to ma znaczenie… Wciągające solo Wrighta na tle nieco obsesyjnej figury rytmicznej przeradza się dalej w jazgotliwą improwizację, pełną dziwacznych dźwięków, zapowiadających watersowską dziwaczną grotę, pełną zwierzątek igrających z Pictem.

A dalej? Take Up Thy Stethoscope and Walk. Przedziwna rymowanka. Kompletny chaos, pełen szaleństwa i chorobliwych wizji cierpiącego pacjenta. Początek ociera się o punk, o którym wówczas jeszcze nikt nie słyszał, a dalej prawdziwa psychodelia, choć dość krótka. Mimo to muzyka fascynuje. Kolejny utwór to Interstellar Overdrive – instrumentalna wyprawa w przestrzeń kosmiczną. W odróżnieniu od wcześniejszych zwartych kompozycji to ponad dziewięć minut szaleńczej improwizacji, niepozbawionej dramaturgii. Pięćdziesiąt lat temu – mocno awangardowej, dziś sprawia wrażenie uporządkowanej, gdzie każdy dźwięk ma swoje miejsce. Słuchałem jej pierwszy raz jeszcze w szkole średniej, czytając równocześnie Kolumbów Romana Bratnego. Może dlatego do dziś kojarzy mi się z Powstaniem Warszawskim… Zresztą, proszę posłuchać, jakoś dziwnie pasuje.

I ponowna zmiana nastroju, The Gnome, kolejna baśniowa historyjka. Pojawia się Grimble Gromble – dziwny gnom (hobbit) w szkarłatnej tunice i niebiesko-zielonym kapturze, szukający swego miejsca na ziemi. (Look at the sky, look at the river. Isn’t it good? Winding, finding places to go. And then one day – hooray!) Trzeba czegoś więcej? Bardzo proszę – Chapter 24, szczypta wschodniej filozofii. Tekst napisany przez Syda Barretta, zainspirowany Heksagramem 24 z Księgi Przemian I Ching. Wędrując za Konfucjuszem po kolejnych kręgach życia docieramy do… stracha na wróble. The Scarecrow to prosty, niemal zabawny utwór o bezmyślnym stworze, który stoi pośród jęczmienia i porusza się jedynie z podmuchami wiatru. Metafora narkotycznego otępienia? Płytę kończy Bike, naiwny, niczym dziecięca wyliczanka, treścią trochę przypominający Niewiele Ci mogę dać Perfectu. Chłopak pragnie ofiarować swej dziewczynie wszystko co ma: dziurawy płaszcz, oswojoną mysz, garść pierników oraz rower. Pożyczony.

Warto zaznaczyć, że amerykańskie wydanie płyty różniło się zdecydowanie od europejskiego. Usunięto utwory Astronomy Domine oraz Bike, zaś kolejność pozostałych zmieniono. Album mimo dość dziwnego klimatu zdecydowanie po latach broni się. Warto zapoznać się z wersją monofoniczną, nieco inną od powszechnie znanej stereofonicznej. Jest bardziej zwarta, instrumenty nie są sztucznie „rozstawione po kątach”. Pierwszy raz na CD wersję mono wydano w 1997 roku. Płyta pojawiła się w ozdobnym pudełku z dodatkowymi pocztówkami. Miała również zawierać krążek z nagraniami singlowymi. Wydano go jednak oddzielnie, choć mieści się do pudełka.

Kolejne wznowienie pojawiło się dziesięć lat później. Pojawiło się kilka wersji, najbogatsza zawierała trzy krążki: stereo, mono oraz nagrania singlowe. Dodatkowo do wydawnictwa dołączono reprodukcję zeszytu z kolażami Syda Barretta. Czego możemy spodziewać się na pięćdziesiątą rocznicę wydania? Wtajemniczeni już się domyślają…

Dla wielu miłośników Pink Floyd The Piper At The Gates Of Dawn może być zaskoczeniem, dla innych niespodzianką. Nie jest to album łatwy, ale naprawdę warto do niego wracać. Robię to od blisko czterdziestu lat i ciągle odkrywam w nim coś zaskakującego. Dopiero po latach doszedłem do wniosku, że nie ma tam dźwięków zbędnych. Każdy jest ważny i ma swoje uzasadnienie. Płyta jest zaledwie wprowadzeniem do muzyki wykonywanej przez Pink Floyd w tamtym czasie na żywo. Gdyby ściany londyńskiego klubu Marquee potrafiły mówić… Ale to już zupełnie inna historia.

Krzysztof Wieczorek

(Łącznie odwiedzin: 497, odwiedzin dzisiaj: 1)