Czas wiosennych porządków dotknął także moją „półeczkę z płytami”. Przywracając ład pośród srebrnych krążków trafiłem na dawno nie słuchany dwupłytowy składak. Z okładki spoglądała na mnie zarośnięta gęba bajkowego potwora. Nie była jednak straszna, a nawet się uśmiechała, zapraszając w nieco dziwny muzyczny świat brytyjskiej grupy, która czas swej świetności przeżywała w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Tytuł Edge of Twilight nawiązywał do ulotnej chwili, kiedy łagodnieje słoneczne światło, a dzień chyli się ku końcowi. Twarz olbrzyma, która pojawiła się również na kilku katalogowych wydawnictwach zespołu, zachęcała do dwugodzinnego spotkania z…. No tak, tylko kim właściwie jest ów szarmancki olbrzym?
Dla znawców tematu pytanie może wydawać się prowokujące, a nawet niestosowne. Praktyka jednak dowodzi, że nie jest ich tak wielu. Gentle Giant nigdy nie byli w naszym kraju szczególnie popularni. Potwierdził to krótki test, jaki przeprowadziłem wśród kilkunastu moich znajomych, zarówno tych starszych, jak i nieco młodszych, którym dobra muzyka nie jest obojętna. Wynik w zasadzie mnie nie zaskoczył, gdyż już w latach siedemdziesiątych, gdy muzyczny smak Polaków niepodzielnie kształtowała Trójka, to o zespole nie było specjalnie głośno. I tu chwila refleksji – właściwie dlaczego?
Grupa niewątpliwie należała do czołowych formacji, formujących zręby popularnego wówczas i u nas art rocka. Poważni krytycy wymieniają ją jednym tchem obok Yes, Jethro Tull, Genesis, Emerson, Lake & Palmer, King Crimson czy Pink Floyd. A jednak członkowie Gentle Giant nigdy nie dorównali popularności wyżej wspomnianym. Przyczyn zapewne jest kilka. Poza względami wynikającymi z niezbyt przemyślanych zabiegów marketingowych wydawców trzeba przyznać, że nigdy im chyba nie zależało na taniej popularności. Skład zespołu w ciągu jedenastu lat działalności zmienił się niewiele. Nie nosili na koncertach udziwnionych kostiumów, nie popisywali się cyrkowymi umiejętnościami, nie robili wokół siebie atmosfery prekursorów Prawdziwie Wielkiej Sztuki, obce im też było poszukiwanie natchnienia w odmętach poszerzonej świadomości i oparach psychodelii. I tak, mimo niewątpliwych zasług, pozostali jednym z najbardziej niedocenianych zespołów wszech czasów.
Źródłem nieustającej inspiracji dla Gentle Giant była po prostu sama muzyka. Bez zahamowań sięgali do dorobku twórców z minionych wieków, nie tworzyli jednak popularnych transkrypcji, a raczej podglądali ich warsztat twórczy. Zaowocowało to powstaniem stosunkowo krótkich utworów (jak na standardy art rocka), jakkolwiek nasyconych niezliczonymi oryginalnymi pomysłami. Nasunęło mi się porównanie do muzyki Yes z początku lat siedemdziesiątych. Tam znacznie bardziej rozbudowane utwory, nierzadko zawierające popisy instrumentalistów, składały się z licznych drobnych fragmentów, które po mistrzowsku i logicznie łączył ze sobą Rick Wakeman. Niewątpliwie miał ku temu wybitny talent, wszak muzyka była jego pasją. By dostać się do londyńskiej Royal College of Music musiał w ciągu zaledwie dziesięciu miesięcy przerobić program, który normalnie zajmuje dwa lata i zaliczyć osiem egzaminów (wygrywając zakład z przygotowującym go nauczycielem). Zresztą i tak w murach tej szacownej uczelni nie zabawił zbyt długo, wybierając karierę muzyka sesyjnego. Zostawmy jednak Yes. Struktura kompozycji charakterystycznych dla Gentle Giant była inna. Ich utwory były z reguły dużo krótsze, zawierały jednak znacznie więcej skondensowanych pomysłów muzycznych. Stylistykę cechowało wyjątkowe brzmienie, będące syntezą rocka, czy nawet hard rocka, z folkiem, soulem i muzyką klasyczną oraz podejściem do śpiewania zaczerpniętym z barokowych i renesansowych wzorów. Jako takie mogło się wydawać zbyt udziwnione dla przeciętnie nastawionej publiczności, która wprawdzie chętnie akceptowała pastisze klasyków, rockowe transkrypcje i cyrkowe popisy instrumentalistów, jednak do śledzenia kilku linii melodycznych, prowadzonych w myśl zasad kontrapunktu oraz podziwiania przemyślnie budowanych harmonii wokalnych raczej nie była przygotowana. Wszystko to sprawiło, że muzyka sympatycznego olbrzyma bardziej nadawała się do smakowania w domowym zaciszu i niewątpliwie właśnie tam, niczym dobre wino prezentowała swoje walory najpełniej. Każdy odbiorca mógł znaleźć w niej coś dla siebie, gdyż źródła inspiracji twórców sięgały jazzu, bluesa, klasyki, renesansowych madrygałów oraz nierzadko własnych eksperymentów. Nie bali się ryzyka, wprowadzając zaskakujące rozwiązania i nietypowe instrumenty, także z pogranicza elektroniki.
Jak ta twórczość broni się dziś? Nie przypomina właściwie żadnego ze znanych zespołów. Wymaga spokojnego odbioru i niewątpliwe zyskuje po kilku przesłuchaniach. Wymaga też cierpliwości i z pewnością nie nadaje się do roli wypełniacza. Warto jednak poświęcić uwagę by docenić jej urok i smak, a z pewnością będzie to dobrze spędzony czas. Gentle Giant potrafi dostarczyć naprawdę wielu wzruszeń. Sekret tej twórczości tkwi w różnorodności. Choć ich muzyka ma w sobie elementy bluesa i brytyjskiej stylistyki lat sześćdziesiątych, to nietypowe nawiązania do klasyki sprawiają, że przy tym uderzająco oryginalna. Członkowie zespołu potrafili zagrać na ponad czterdziestu różnych instrumentach, sięgając bez oporów po smyczki, dęciaki, klawesyn i niekonwencjonalne instrumenty perkusyjne, kompletnie nie znane w muzyce rockowej. Nie bali się skomplikowanych harmonii i kontrapunktu – również w stosunkowo niezbyt rozbudowanych formach. Nie dziwi więc, że ich twórczość ma swoich sympatyków, ale równie wielu przeciwników, twierdzących że owe artystowskie popisy są na dłuższą metę męczące. Takie opinie oczywiście nie zaskakują, bowiem od lat wiadomo, że odbiór prawdziwej sztuki bywa kontrowersyjny i generuje sprzeczne oceny. Wspomniana przeze mnie na wstępie kompilacja może być jedynie wstępem do poważnego przyjrzenia się dorobkowi zespołu. Zawiera przemieszane utwory, zaczerpnięte z pierwszych czterech albumów zespołu, zatytułowanych Gentle Giant (1970), Acquiring The Taste (1971), Three Friends (1972) i Octopus (1972) oraz szóstej płyty The Power and the Glory (1976). Razem ten zbiór stanowi niezły portret zespołu, jednak siłą rzeczy mocno niepełny.
Od chwili debiutu Gentle Giant minęło niemal pół wieku. To dość czasu, by ponownie przyjrzeć się ich muzyce, z dystansu i bez emocji. Historia zespołu rozpoczęła się w szkocko-żydowskiej rodzinie Shulmanów i była konsekwencją niepospolitego zainteresowania muzyką, jakie wykazywali trzej bracia: Phil (ur. 1937), Derek (ur. 1947) i Ray (ur. 1949). Tato Shulman grał w wojskowej orkiestrze, był także trębaczem jazzowym, toteż z sympatią, uznaniem i poparciem spoglądał na synowskie pasje. Zachęcał ich do gry na wielu instrumentach, pilnując by ćwiczyli przynajmniej godzinę dziennie. Nic więc dziwnego że w krótkim czasie wszyscy trzej chłopcy stali się biegłymi multiinstrumentalistami. Naturalną konsekwencją tej pasji było założenie zespołu, którego człon początkowo stanowił Derek i Ray. Obaj ulegli modnej w początku lat sześćdziesiątych muzyce rythm & blues. Najstarszy z braci Phil początkowo pełnił rolę menadżera, jednak ostatecznie dołączył do zespołu. Początkowo występowali jako The Howling Wolves, a następnie The Road Runners, by w końcu przyjąć nazwę Simon Dupree i The Big Sound. Ów Simon Dupree był scenicznym wcieleniem Dereka Shulmana. Muzyka jaką proponowali spotkała się wprawdzie z życzliwym przyjęciem, jednak grupa nie zdobyła większej popularności. Frustrujący brak satysfakcji artystycznej oraz naciski wydawców na zmianę stylu sprawiły, że w 1969 roku bracia ostatecznie rozwiązali skład. Postanowili stworzyć nową formację, która grałaby wyrafinowanego rocka dla bardziej wymagających słuchaczy. Po krótkiej przerwie, już w 1970 roku powstał nowy zespół – Gentle Giant. Zaangażowali dodatkowych muzyków. Byli to: Gary Green (gitara, mandolina), Kerry Minnear (klawisze, wibrafon, wiolonczela) oraz perkusista Martin Smith. Ten ostatni legitymował się dyplomem wspomnianej wcześniej Royal College of Music, zdobytym na wydziale kompozycji. Bracia ponownie zademonstrowali swe umiejętności – i tak Derek grał na saksofonie i flecie prostym, Ray na basie i skrzypcach, zaś Phil na saksofonie, trąbce i klarnecie. Derek i Phil wzięli na siebie również rolę wiodących wokalistów. Czasem przy mikrofonie stawał także trzeci z braci – Phil oraz sporadycznie Kerry Minnear. W razie konieczności wszyscy sięgali po inne instrumenty, wzbogacając tym samym i tak bogatą paletę barw. Tajemnicza nazwa zespołu była nawiązaniem do fikcyjnej postaci „łagodnego giganta”, zafascynowanego muzyką, a wywodzącego się z renesansowych opowieści François Rabelais. Grupą zaopiekowała się wytwórnia Vertigo.
Debiutancki album pojawił się na rynku jeszcze w tym samym roku i już wówczas okazał się sporym zaskoczeniem, mimo nie najlepszej produkcji i stosunkowo kiepskiego brzmienia. Zwrócili uwagę sporymi umiejętnościami, jednak korzystali z nich z umiarem, nie popisując się niepotrzebną wirtuozerią. W przeciwieństwie do większości grup progresywnych, stawiali na bardzo zwięzłe, ale treściwe utwory. Unikali pretensjonalności, zamiast tego po prostu bawili się muzyką. Debiut zebrał zasłużone głosy uznania, bowiem jego zawartość zadziwia także i dziś. Już wówczas dość dokładnie definiował styl, któremu pozostali wierni przez pozostałe lata. Było to mocne wejście na progresywny rynek, stawiające grupę tuż obok innych prekursorów stylu – jak choćby Emerson Lake & Palmer czy King Crimson. Podobnie jak oni wnieśli własną definicję tego gatunku. Chętnie sięgali do klasyki (już w Nothing At All pojawia się cytat z Liebestraum nr 3 Liszta), jednak robili to na swój sposób. Intrygujące było brzmienie klawiszy Kerry’ego Minneara, który postawił na oryginalne brzmienie, nie próbując na siłę udawać orkiestry. Łamiąc schematy grupa śmiało sięgała po brzmienie instrumentów dętych. Nie był to wprawdzie najlepszy album w ich dorobku, ale już zwiastował drzemiący w grupie potencjał. Już wówczas pojawiły się zawiłe fragmenty instrumentalne, które przedzielały typowo rockowe fragmenty. Muzyka nie pozwalała słuchaczowi nawet na chwilę dekoncentracji, zaś rozwijany później romans ze swoiście pojętą klasyką sprawiał, że zaskakiwali zmianami tempa, nastroju i wyjątkową wokalistyką. Takiego zespołu wcześniej nie było. Później też nie.
Delikatny Gigant zdołał zdobyć zainteresowanie bardziej wymagających fanów rodzącego się wówczas art rocka, czy to jednak wystarczyło by zdobyć popularność na jaką zasługiwali? Dla mnie Nothing at All z debiutanckiego albumu jest wystarczającym powodem, jednak szczęśliwe wydarzenia w przeciwieństwie do nieszczęść rzadko chodzą parami. Jak w wielu podobnych przypadkach management zespołu był nastawiony na szybkie zyski, a w dodatku stawiał głośne riffy ponad bardziej wymagający repertuar i uczciwość względem twórców. To było niestety wówczas zjawisko dość powszechne, które jednak zespołowi nie przysłużyło się. Mało tego, kolejni opiekunowie chyba również kompletnie nie rozumieli twórczości swych podopiecznych. Jak inaczej wytłumaczyć decyzję Vertigo Records, który posłał zespół w trasę… jako suport przed występami Black Sabbath? Trudno też zrozumieć decyzję szefów Columbii, którzy zrezygnowali z wydania w USA albumu In a Glass Houses, chociaż właśnie tam zespół zdobył dużo większą popularność niż we własnej ojczyźnie. A cóż powiedzieć o wytwórni Chrysalis, która naciskami wymusiła zmianę stylu i dryf w stronę komercji. Nietrudno zrozumieć frustrację muzyków i tym samym wskazać kolejną przyczynę, dla której grupa nie stanęła na podium obok Jethro Tull, Genesis czy Yes.
Wydany kilka miesięcy później kolejny album Acquiring the Taste okazał się sporym krokiem w przód. Grupa pozostała wierna wypracowanej formule mieszania rocka z klasyką, jednak robiła to w sposób bardziej przemyślany i dopracowany. Można nawet powiedzieć, że ich muzyka zyskała element pewnej elegancji. Na szczęście poprawiła się również produkcja. Szkoda jedynie, że na okładce zamiast sympatycznie uśmiechniętego giganta znalazł się jego wywalony jęzor (i chyba nie tylko). Jeśli miał zachęcać do skosztowania muzyki i poznania jej smaku to… przepraszam, ale budził zdecydowany niesmak, a przecież jak mawiają Francuzi – je się także oczami. Na szczęście te wrażenia łagodziła muzyka. Już otwierający płytę Pantagruel’s Nativity podnosił wysoko poprzeczkę. Delikatne dźwięki klawiszy i bardzo stonowany wokal zapraszał do wejścia w tajemniczy świat. Niespodzianek jest tu naprawdę wiele, począwszy od inspiracji literackich. Muzycy czerpali garściami zarówno z mitologii, poezji, jak i piosenki szantowej. Nie bali się eksperymentów brzmieniowych (skrzypce wspomagane gitarową „kaczką”, dźwięki puszczane z taśmy od końca, ciekawe brzmienia perkusyjne, wspomagane możliwościami studia). Płyta jest naprawdę równa i trzyma w napięciu. Melodie są bardziej dopracowane, by wręcz nie powiedzieć – chwytliwe. Może jedynie Plain Truth stanowi tu jakiś wyłom na niekorzyść. To zdecydowanie jeden z lepszych albumów w dorobku zespołu. Acquiring The Taste, jak twierdzą krytycy był prawdopodobnie również najbardziej eksperymentalnym albumem Gentle Giant. Zespół miał ambicję „poszerzania granic współczesnej muzyki popularnej” i „unikania jawnej komercji” (komentarz z okładki). Z pewnością muzycy włożyli weń sporo pracy i serca. Efekt broni się i przekonuje do dziś.
Trzecia płyta Three Friends, wydana w 1972 roku, była przemyślanym albumem koncepcyjnym, choć muzyczne nie była tak wyrafinowana jak poprzedni. Opowiadała historię dorastania trzech chłopaków, szkolnych przyjaciół, których rozdzieliły koleje życia. Po latach, zniechęceni doświadczeniami, postanawiają jednak odnowić dawną przyjaźń. W warstwie muzycznej więcej mamy tu czystego rocka, trochę zaś mniej wysublimowanych aranżacji (ale to nadal Gentle Giant). Całość robi naprawdę dobre wrażenie. Wykreowanie muzycznych portretów trzech zupełnie różnych charakterów wymagało sporej inwencji. Mimo to muzyka brzmi spójnie, jedynym wyjątkiem jest kompozycja Schooldays, wyłamująca się z przyjętej konwencji. Już otwierający całość Prologue przyciąga uwagę ciekawą partią syntezatora, podejmując dialog z gitarą i basem. Pojawiające się dalej harmonie wokalne to już znak firmowy zespołu. Dalej mamy wspomniany Schooldays, dość niesamowity i nieco surrealistyczny. Nastrój kreują klawisze, wibrafon i zaskakujący dialog wokalny, a całość brzmi dość „księżycowo”. Może podobać się Peel the Paint, rozbudowany, z ciekawymi zmianami tempa, przechodzący od melodyjnego tematu skrzypcowego do hardrockowej gitary, której wtóruje saksofon, mocna perkusja i zadziorny rockowy wokal. Za bębnami siedział wówczas Malcolm Mortimor, którego wkrótce miał zastąpić John Weathers. Zwraca też uwagę tytułowa kompozycja, o nieco podniosłym, niemal pompatycznym charakterze, która kończy płytę. Reasumując – nieco inny, jednak również bardzo udany album.
Czwarta płyta Octopus trafiła na rynek również w 1972 roku i przez wielu uważana jest do dziś za największe osiągnięcie zespołu. Tytuł jest grą słów. Oznacza nie tylko widoczną na okładce ośmiornicę, lecz także odnosi się do ośmiu utworów, czy też jak kto woli – ośmiu dzieł (z łaciny „octo opus”). Muzycznie jest powrotem do drugiego albumu. Znowu możemy podziwiać zmysł kompozytorski i aranżacyjny braci Shulmanów oraz ciekawe partie wokalne. Utwory są nasycone pomysłami zaczerpniętymi zarówno z klasyki jak i jazzu. Album w skondensowanej formie dowodzi, że muzycy mimo dość przeciętnego zainteresowania publiczności chcą nadal podążać własną drogą i nadal się rozwijają. Zaproponowali osiem niezbyt długich utworów i osiem bardzo różnych opowieści, dopracowanych i kuszących niebanalną melodyką. I znów każdy z odbiorców tej muzyki znajdzie tu coś dla siebie – są fragmenty bardziej wyrafinowane, są też przystępniejsze. To płyta dla smakoszy. Zwraca uwagę instrumentalny The Boys in the Band, pomyślany jako portret zespołu. To kolejny przykład ich wirtuozerii oraz wzajemnych inspiracji kompozytorskich. Ciekawie brzmi również Knots. To mamy próbkę czterogłosowej aranżacji wokalnej i świetnych, choć dość minimalistycznych partii instrumentalnych. Jak należało przypuszczać wydawcy, podobnie jak wcześniej, nie wykazali się specjalną aktywnością. Płyty nie promował żaden singiel, a przecież można było wybrać choćby piękny, balladowy Think of Me with Kindness, bądź A Cry for Everyone prezentujący hardrockowe oblicze zespołu. Mimo braku promocji album dotarł na sto siedemdziesiątą pozycję na liście Billboardu. Zasługiwał na znacznie wyższą.
Rok 1973 przyniósł krążek In a Glass House, nagrany już bez udziału Phila Schulmana, zmęczonego nie tylko absurdalnymi i nie dającymi satysfakcji trasami, ale i nawarstwiającymi się konfliktami w zespole. Od tego momentu grupa występowała w piątkę. Zmieniło się brzmienie, doszły nowe inspiracje. Czy to był właściwy krok? Nie wiem, dla mnie album Octopus kończy najważniejszy i chyba najbardziej twórczy okres ich działalności. Na In a Glass House trafiło sześć nieco dłuższych utworów. Są ciekawe, jednak muzyka zespołu jest już inna. Większą rolę odgrywa perkusja. Można doszukiwać się w nich wpływów modnego wówczas w USA stylu jazz fusion oraz funk. Oczywiście mamy również zakręcone partie wokalne, odniesienia do muzyki dawnej oraz rozbudowane instrumentarium. Trudno jednak znaleźć wspólny mianownik dla tego albumu – z jednej strony grupa proponuje mocno eksperymentalny An Inmate’s Lullaby, bez rytmu i jakiejś przewodniej myśli melodycznej, zaś z drugiej króciutki A Reunion, oparty o smyki, kojarzący się z nutą folk i melodyką minionych wieków. Całość podsumowuje tytułowy In a Glass House, dowodzący, że dalej mamy do czynienia z Gentle Giant, ale pewne drzwi zostały już zamknięte. Album wymaga kilku przesłuchań i większej uwagi, nadal jednak pozostaje znaczącym punktem w ich dorobku.
Rok później na rynku pojawiła się szósta płyta zespołu – The Power and the Glory. Muzycy wciąż podtrzymują wysoko zawieszoną poprzeczkę. Tym razem chcą opowiedzieć kolejną historię. Jej główny bohater marzy o przynoszeniu ludziom szczęścia, o czynieniu dobra, gdy jednak zyskuje władzę to szybko zapomina o swych ideałach. Władza uzależnia i deprawuje – to stara prawda. Choć temat nie jest nowy, jednak muzyka jak zwykle niebanalna, jakkolwiek znacznie bardziej przystępna niż na poprzednim albumie. Na płytę trafiło osiem utworów i co ciekawe – bez tytułowego, który wydano tylko na singlu promującym płytę. Jako jedyny nie przekraczał radiowych trzech minut, a poza tym… kompletnie nie pasował do reszty albumu. Płytę otwiera Proclamation, zawierający wszystkie cechy charakterystyczne dla zespołu. Mamy też mocno eksperymentalny So Sincere, niemal atonalny, a jednak wiedziony jakąś myślą przewodnią. Z zupełnie innego bieguna pochodzi umieszczony zaraz za nim Aspirations – subtelny, z delikatnym akompaniamentem elektrycznego piana. Niesamowite wrażenie pozostawia też Playing the Game, bodaj jeden z najbardziej charakterystycznych dla ich stylu. Brzmi nowocześnie, zwiastując już lata osiemdziesiąte choć wokalistyka nie pozostawia jednak wątpliwości – to nadal Gentle Giant. Zwraca też uwagę No God’s a Man, ponownie nawiązujący do muzyki dawnej, z charakterystycznym dialogiem wokalnym i ciekawie skonstruowaną częścią instrumentalną. W USA płyta dotarła do siedemdziesiątej ósmej pozycji listy Billboardu.
Druga połowa lat siedemdziesiątych nie jest dla zespołu już tak łaskawa. Wprawdzie album Free Hand (1975) nadal potwierdzał wysoką formę, przynosząc kapitalną kompozycję On Reflection i dając grupie największy komercyjny sukces, gdyż krążek trafił do Top 50, jednak całościowo dowodził stopniowej rezygnacji z ambitnych rozwiązań na rzecz prostszych i bardziej chwytliwych pomysłów. Może podobać się His Last Voyage, nawiązujący do dobrze znanych wcześniejszych aranżacji wokalnych, z niebanalną częścią instrumentalną. Kolejna płyta Interview (1976) jest próbą nawiązania do wypracowanej formuły, jednak zdecydowanie brak jej świeżości. W granie wkrada się rutyna, brak też kreatywności, dobrze znanej z wcześniejszych dokonań. Dawne lata przypomina jedynie dziewięciogłosowy Design, ciekawy jest energetyczny Another Show i balladowy Empty City, jednak całość brzmi dość konwencjonalnie i nie porywa tak jak wcześniejsze dokonania. W mojej ocenie jest to ostatni, godny uwagi album Gentle Giant.
Wypada jeszcze z kronikarskiego obowiązku wymienić trzy tytuły: The Missing Piece (1977), Giant for a Day! (1978) i Civilian (1980). Ulegając naciskom wydawców grupa poszła na dalsze ustępstwa, odchodząc w stronę pogardzanej wcześniej komercji. Po kreatywności z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych nie pozostało w zasadzie nic. Był to jednak łabędzi śpiew, zabiegi te nie poprawiły notowań zespołu. Warto wspomnieć jeszcze o ciekawym wydawnictwie DVD BBC Sight & Sound In Concert, rejestrującym występ zespołu na żywo w 1978 roku. Zasadniczą część zarejestrowano na Golders Green Hippodrome w Londynie, koncert zaprezentowano w telewizji BBC w styczniu 1978 roku. Prócz utworów z nowej wówczas płyty The Missing Piece, które na żywo wypadły całkiem nieźle zespół zaprezentował również kilka starszych kompozycji. Podkreślić warto dobrą dyspozycję muzyków i naprawdę niezły dźwięk. Podsumowując karierę grupy całościowo uważam, że pierwszych siedem (z jedenastu) albumów przyniosło muzykę najwyższej próby. Jest to ten rodzaj twórczości, który wymaga wysiłku intelektualnego i osłuchania, jednak gdy się w nim rozsmakować to nie sposób się od niej uwolnić. Szkoda, że brak odpowiedniej promocji nie zapewnił zespołowi należnego miejsca w panteonie sław. Dziś sytuację ratuje jedynie Internet i łatwiejszy dostęp do ich spuścizny. Warto się w nią zagłębić. To prawdziwe korzenie rocka progresywnego, czerpiącego spoza rockowych źródeł. Satysfakcja gwarantowana.
Krzysztof Wieczorek