Peter Gabriel zawsze był dla mnie jedną z naprawdę nielicznych osobistości, które zasługują na nazwanie ich „mistrzem ceremonii”. W dinozaurzych czasach Genesis z dziką rozkoszą porywał nas w swój kolorowy świat psycho-baśni. Przeistaczał się w niezliczoną ilość groteskowo pokomplikowanych postaci, stając się prekursorem teatralnego podejścia do rocka. Później, już w czasach kariery solowej, podryfował z bajkowej krainy progresu w muzyczne areały umiejscowione na skrzyżowaniu pulsującego szamańskim feelingiem rytmu z charakterystyczną dla siebie melodyką, często gęsto czerpiącą z szerokich kręgów muzyki świata.
Z płyty na płytę konsekwentnie podwyższał sobie artystyczną poprzeczkę, nagrywając dzieła mogące spokojnie stawać w szranki z największymi dokonaniami macierzystej formacji. W międzyczasie subtelnie poflirtował z mainstreamem, dzięki czemu osiągnął jakże należny mu sukces komercyjny, co nie w smak jednak było wielu ortodoksyjnym fanom (choćby nieodżałowanemu Tomkowi Beksińskiemu, który dość chłodno podszedł do albumu „So”). Ponownie objawił nam się jako koncertowy sztukmistrz, łączący niebywały muzyczny kunszt z prekursorskim podejściem do wizualnej strony przedstawienia, windując rockową ceremonię na niespotykane wyżej poziomy. Roztaczał przed nami mieniące się wszystkimi kolorami tęczy muzyczne pejzaże, w żadnym momencie nie ustępujące niegdysiejszym Fontannom Salmacji, Muzycznym Pozytywkom czy Kinowym Pokazom. I w czasach gdy jego koledzy z Genesis przysnęli umęczeni na rockowych laurach leniwie odcinając kupony od sławy, on nagrał kolejne arcydzieło…
„Znasz to kiedy jest coś nie tak
Nie chcesz walczyć kiedy stajesz przed ścianą
I w tym rozmytym obrazie
Zaczynasz widzieć wyraźnie na tej ścianie
Tak wyraźnie na tej ścianie.”
Zacznę od tego, iż tradycyjnie już dla twórczości Piotra Gabriela muzyka zawarta na albumie Up rozkłada się w trójkącie trzech funkcji: głos – rytm – melodyka. Głos. Esencjonalnie męski, czasem szepczący do ucha niepokojąco drżące gawędy, czasem zaś wznoszący się ponad wszystko, skrzeczący niczym zwiastun zagłady krzyk wieszcza, za którym musimy pójść czy tego chcemy czy nie. Głos opowiadający o swych najskrytszych pragnieniach, traumatycznych przeżyciach, bolesnych upadkach i śmiałych wzlotach, gasnącym świetle i nieprzeniknionej ciemności. Głos, który potrafi nas ukoić niczym jakiś dobry czarodziej, tylko po to by po chwili w rozdzierający sposób otworzyć nam wszystkie arterie chłonące zalewający je wodospad emocji. Głos, który potrafi opowiadać o smutku w sposób tak wypierający to uczucie, że niczym zahipnotyzowani potrafimy się łapać na tym, że koniec końców jednak się uśmiechamy. Uśmiechem gorzkim. Uśmiechem szczerym. A czasem uśmiechem w pełni radosnym. Bo interpretacji przekazu Gabriela jest tyle ile jest słuchaczy, gdyż jest to muzyka skrajnie osobista. Uduchowiona. Dojrzała. Szczera, aż boli do samej kości. Bo Piotr to facet z sercem na dłoni, czemu daje tu upust w każdym z dziesięciu utworów, płynąc poprzez bezdenną głębię oceanu uczuć niczym lunatyczny kapitan z kompasem wskazującym zawsze tą samą destynację. Emocje. A potwór, którym był niegdyś, którego się bał, leży teraz skulony na podłodze. Jak mały chłopiec…
„I w tym miejscu, możesz mnie uspokoić
Dotykiem, uśmiechem, kiedy mój spokój płonie
Przez cały ten czas świat się obraca w chaos
Oh, im bardziej jest wokół nas
Tym bardziej nas niszczy
Odezwij się. Zagłusz chaos”
Rytm. Rytm, który w twórczości Petera Gabriela zawsze był główną pompą tłoczącą muzyczną energię w cały krwiobieg. Rytm w iście chirurgiczny sposób utrzymujący niegasnące tętno całego dźwiękowego organizmu. Rytm, który pełni tutaj funkcję nadrzędną, układając muzyczne puzzle w perfekcyjnie zaplanowany sposób. Pulsujący i wszechobecny, wdzierający się w najmniejsze zakamarki zmysłów słuchacza. Czasem dudniący i nabrzmiewający do granic wytrzymałości wszelakimi różnorakimi bębnami, przeszkadzajkami, dzwonkami i najdziwniejszymi instrumentami perkusyjnymi, po to by wbić nas w ziemię eksplodującą feerią dźwięków. Czasem jest to jednak rytm cicho pełzający i skradający się gdzieś głęboko w tle, jakby nas osaczał omiatając przewiercającym na wylot spojrzeniem. Bywa, że jest kojący mile nas kołysząc i pieszcząc. Bywa, że niczym w szamańskim rytuale wywraca nas na lewą stronę dzikimi plemiennymi podrygami. Bywa, że jest ciepły niczym oddech dziecka. Jednak po częstokroć rytm bywa tu całkiem odmienny, zimny na modłę czysto industrialną, pracując tłokami dźwiękowej fabryki nie pozwalającej ani na chwilę oddechu. Lecz nawet ta industrialność ma tutaj koloryt żywy, etniczny, zabarwiony nieustanną kreacją. Doprawdy starania jakie dołożyli tutaj tacy magicy sekcji rytmicznej jak niezniszczalny Tony Levin grający na swoim prestidigitatorskim instrumentarium, czarujący jak zawsze Manu Katche czy wspomagający go Ged Lynch przełożyły się na czyste muzyczne misterium…
„Człowiek traci głos i wzrok
Przed tymi którzy mogą mówić źle
Wszystkie rzeczy piękne i jasne toną w mroku
A jednak jest jeszcze coś w naszym sercu
Że udaje się nam na nowo”
Po dziewięciu latach od ostatniej pełnoprawnej płyty „Us” (nie licząc różnorakich ciekawych projektów i genialnych soundtracków) Peter Gabriel eksplodował tu melodyką na poziomie swoich najlepszych dokonań. To nie tak, że jest tutaj łatwo i przebojowo, jak choćby na pamiętnym „So”. O nie. Jest trudno i boleśnie. Zgrzytliwie i szorstko. Porażająco i rozpaczliwie. Wszak opowiada się tu o śmierci. Ale przecież i o życiu. Więc spoza stalowych chmur zasnuwających bezgwiezdne niebo, co rusz przenika jasny promień wiary w to, że jutro jednak nadejdzie. I będzie to jutro piękne. Motywy nacechowane niepokojącą dramaturgią mieszają się tu z ciepłym i kojącym powiewem wlewającym w serce słuchacza niebywałą nadzieję. Rozdzierająca katastroficzność, taka jak choćby w dreszczogennej wokalizie nieżyjącego w momencie wydania płyty Nusrat Fateh Ali Khana, równoważona jest przez użycie wielu czysto tanecznych i pogodnych muzycznych klimatów. Jest różnorodnie. Jest eklektycznie. Jest progresywnie. I pokusiłbym się o stwierdzenie, iż jest to właśnie najbardziej progresywna płyta w całym solowym dorobku Petera Gabriela. I to w klasycznym sensie progresji, w wielu momentach nawiązująca swoją obrazowością do wczesnych gabrielowskich albumów Genesis, mimo iż baśniowość została tu zastąpiona rytmem, a artrockowa zwiewność późno-gabrielowską egzystencjalną melancholią. I myślę, że odżegnujący się od quasi-popowego „So” Tomek Beksiński odnalazłby tutaj swojego Petera Gabriela. Bo to Gabriel niczym stare wino, w swojej najwyższej formie.
Ireneusz Wacławski