Szlachetność. Szlachetność w muzyce. Określenie, które mam zarezerwowane dla wąskiej grupy naprawdę niewielu wybranych twórców. Kreatorów wytrawnej sztuki, w której każdy element jest dopieszczony niczym trybik szwajcarskiego zegarka. Nawet najmniejsza część takiej układanki ma swój cel, swój smak, swój charakterystyczny połysk, została umieszczona w swoim konkretnym miejscu gdzie pasuje tak idealnie, jakby to sama matka natura ją stworzyła, nie zaś ułomny w swej naturze śmiertelny człowiek.
Cała misterna muzyczna konstrukcja kręci się, obraca, pracuje. Wszystko doskonale się zazębia. Pełen ład, wyglądający tak idealnie jakby zaplanował go sam Stwórca. Nie ma tu ani poczucia braku czegokolwiek, ani też przesytu i zbędnego nadmiaru. Każdego składnika jest tu w sam raz. Jest szlachetnie, dostojnie i przystojnie. Nie ma miejsca na dzikie ekscesy i rozchełstane improwizacje. Muzyczne tworzywo ani na chwilę nie wymyka się z rąk kujących je w olimpijskim spokoju heroicznych kowali, którzy przekształcają je w efekt najszlachetniejszy z możliwych. Brylant, który powstaje po oszlifowaniu kopalnego dzikiego diamentu…
„Nasłuchałem się szeptanych opowieści
O nieśmiertelności
Najgłębszej tajemnicy
W starożytnej księdze znalazłem wskazówkę
Wdrapałem się na zmrożone szczyty gór
We wschodnich nieznanych krainach
Czas i samotny człowiek
Poszukujący zaginionego Xanadu
Xanadu”
Muzyka. Taka właśnie jest muzyka kanadyjskiego power tria Rush. Trzech wirtuozów, z których każdy błyszczy najjaśniejszym blaskiem, przy czym żaden z nich nie wysuwa się przed szereg kosztem pozostałych. Duma narodowa Kanady, mogąca stawać swym dorobkiem w szranki z największymi tytanami muzyki. Idealne połączenie hard rocka i rocka progresywnego, potrafiące uderzyć niczym miażdżący sabbathowski młot, po czym jak gdyby nigdy nic zaprosić słuchacza do onirycznej krainy łagodności. Niedościgniony wzorzec dla niezliczonej ilości inspirujących się nim zespołów, choćby wymienić Metallikę, Dream Theater, Iron Maiden, Tool czy Primus. Trzech skromnych muzyków, którzy na scenie potrafią ze swego instrumentarium wydusić dźwięki tak symfoniczne, eklektyczne i przestrzenne jakby grała cała niebiańska orkiestra. Zespół, który zaczął od klasycznego hard-rocka, osiągnął szczyt swoich twórczych możliwości w rocku progresywnym, w latach 80-tych udanie i bez wielkich strat dla swojej muzyki eksperymentował z syntezatorami, później zaś powrócił do swych korzeni, wciąż utrzymując poziom niedostępny maluczkim. Co jak co, ale panowie raczej fuszerki nie odstawiali, nawet w drugiej połowie lat 80-tych, gdy muzyka stała się nieco cukierkowa i nasycona elektroniką. Wszak wtedy własnie pierwszy raz ich usłyszałem, nagrywając z radiowej audycji bodajże Romka Rogowieckiego płytę Presto. Wtedy wydawała mi się genialna, a przecież uważana jest za jedną z mniej interesujących albumów Kanadyjczyków. I gdybym dzisiaj miał wybrać tą jedną jedyną ich płytę miałbym wielki zgryz. Gdyż doprawdy wielka byłaby rozterka w tym karkołomnym wyborze, choćby pomiędzy pierwszym pomnikowym dziełem Rush – „Cyferkami” 2112, a jakże pięknym wstrzeleniem się w lata 80-te pod postacią monumentalnego Moving Pictures. I myślę, że aby pogodzić te dwa nasuwające się w pierwszej kolejności krążki, ja wybrałbym A Farewell to Kings z 1977 roku z niesamowitą suitą Xanadu w roli głównej…
„Stanąć w Świątyni Przyjemności
Z woli Kubla Chana
Zasmakować na nowo owoców życia
Ostatniego nieśmiertelnego człowieka
Odnaleźć świętą rzekę Alph
Wędrować po lodowych jaskiniach
Och, złamię post dla kropli miodu
I napiję się rajskiego mleka”
Człowiek. Człowiek, który poszukiwał zaginionego w górach starożytnego królestwa Xanadu, którego genezą była prawdziwa stolica chińskiej, a raczej mongolskiej dynastii Yuan. Zainspirowany legendą o cudowności tego miejsca, w którym drzemie odwieczne bogactwo pod postacią najsłodszego źródła nieśmiertelności. I odnalazł je. Na swoją chwałę. I zgubę. Gdyż, czymże jest upragniona nieśmiertelność w obliczu wieczności, jak niekończącą się udręką istnienia. I takową właśnie okazała się w tym przypadku. Przekleństwem nieprzemijalności. Nieprzerwanym trwaniem w oczekiwaniu na nigdy nie mający nadejść koniec daremnej wędrówki. Opowieść smutna, ale i piękna. Poruszająca metafora pustki, którą możemy zastać na szczycie, do którego tak zawzięcie i nieubłaganie dążymy. Jak wielu z nas poczuło to rozbijające uczucie…
„Tysiąc lat nadeszło i przeminęło
Lecz czas ominął mnie
Gwiazdy zatrzymały się na niebie
Zamrożone w wiecznym widoku
Więziony w Świątyni Przyjemności
Oczekuję na koniec świata
Znużony nocą
Nigdy już nie powrócę
Nie ucieknę z lodowych jaskiń
Modląc się o światło
Więzienie zagubionych – Xanadu
Xanadu”
Przestrzeń. Przestrzeń tak tak olbrzymia że ciężko ogarnąć ją zmysłami. Otaczająca nas swą nieskończonością z wszystkich stron. Eteryczną flautę delikatnie przemierzają ulotne kształty, pojawiając się i znikając w oddali, czasem tylko muskając nas zalotnie swoimi wiotkimi skrzydłami. Ptaki ledwo słyszalnie dają o sobie znać gdzieś spoza horyzontu, wabiąc nas, wabiąc siebie nawzajem, wabiąc całą otaczającą je przyrodę. Mikroskopijne fragmenty materii wirują w powietrzu wzbudzając intrygujące miraże. Kosmiczna impresja klawiszowych pociągnięć owocuje ciepłymi rozlewiskami muzycznego wielobarwnego pigmentu. Gdzieś w górze biją dzwony, nieuchronnie zwiastujące nadchodzący proces wielkiej kreacji, w którym wypiętrzą się monumentalne dźwięki. I ten stopniowo narastający dźwięk. Niepokojący i kuszący zarazem. Wpierw bzyczący na ulotnej granicy słyszalności, niczym nadlatujący piękny motyl. Z każdą sekundą, będącą tutaj całym eonem, coraz głośniejszy. Przybliżający się nieuchronnie, po to by eksplodować tuż przed nami tak piorunującą feerią muzycznych doznań, że nie bez kozery można to zaklasyfikować do kategorii „gwałtowne soundgazmy”. Moc. Siła. Potęga. Taka że ciary na plecach i łzy do oczu. Doprawdy ze świecą szukać tak wstrząsających prologów utworów muzycznych, jak ten którym obdarzyli nas muzycy Rush w swoim śnie o Xanadu. Dla mnie to jeden z najpiękniejszych momentów w historii muzyki. Tak wspaniały i rajski jak słowo „Paradise” wybrzmiewające śpiewnie na ustach Geddy’ego Lee. I choćby dla niego warto poznać A Farewall To Kings zawierającą suitę Xanadu. Jeśli ktoś jeszcze nie zna jakimś cudem)
Ireneusz Wacławski