Nie ma chyba wśród fanów Genesis podziałów jeżeli chodzi o ocenę poziomu i wartości albumu „Duke”. Zwolennicy klasycznego, gabrielowskiego tajemniczego i przesączonego „brytyjskością” Genesis akceptują album pomimo jego wyraźnie popowej okrasy i jasnej barwy poszczególnych kompozycji. Również dla tych, którzy Genesis poznawać zaczęli od sukcesu „Invisible Touch” czy „We Can’t Dance” „Duke” stanowi ciekawe, bardziej ambitne i trudniejsze w odbiorze ale satysfakcjonujące oblicze zespołu. I nie zamierzam przytaczać tu słynnego monologu Patrica Batemana z „American Psycho” bo ten, pomimo zgrabnie napisanego tekstu zupełnie nie trafił w sedno artystycznej wagi „księcia”.
Wracając do osobistych wspomnień związanych z albumem muszę przyznać, że miał on dla mnie zawsze szczególne znaczenie. W dużej mierze dzięki okładce, która niosła w sobie wyraźny ładunek emocjonalny – oddziaływający jednak na odbiorcę w bardzo stonowany sposób. Patrząc na Alberta, smutnego, samotnego grubaska spoglądającego gdzieś w dal przez okno na mijającą go rzeczywistość zawsze pojawiało się we mnie uczucie lekkiego smutku i nostalgii. Poczucie przemijania oraz straty. Nie była to strata jasno określona. Nie potrafiłbym przypisać jej do konkretnego wydarzenia czy sprecyzowanego momentu. Gdybym jednak miał ją bliżej opisać to powiedziałbym, że odczucia związane z okładką i samą płytą zwracały mnie zawsze w kierunku poczucia zamknięcia na zewnętrzne bodźce – wynikające z braku towarzystwa, będącego konsekwencją niedostatecznej nici porozumienia z otaczającym nas światem.
Pamiętam, że mając kilkanaście lat, będąc chorowitym i ostrożnym dzieciakiem stworzyłem sobie jasną wizję historii, opowiadanej przez „Duke”. Skonstruowałem ją w taki sposób aby móc się z nią utożsamiać. Była to historia zamkniętego w sobie dziwaka, który budując swój własny świat tęsknił za tym realnym, pełnym życia, który codziennie widział za oknem. Chociaż potrafił on wypełnić dzień własną wyobraźnią, muzyką, audycjami radiowymi i książkami to jednak czuł, że omija go coś realnego, coś co sprawia, że wspomnienia danych dni na zawsze pozostają w głowie. Dzisiaj, chociaż wiem, że „Duke” pomimo mętnych pierwotnych zamierzeń pozbawiony jest przewodniego konceptu, nadal nie mogę postrzegać tej płyty w inny sposób niż niemal dwadzieścia lat wstecz. „Duke” wciąż pozostaje dla mnie pięknym, smutnym i melancholijnym spojrzeniem przez otwarte okno. Tak też odbieram kompozycje Rutherforda, Banksa i Collinsa.
I być może nie jestem w swoich odczuciach aż tak bardzo daleki od prawdy. Może w tym właśnie tkwi geniusz tego albumu. Płyty różnorodnej ale niezwykle spójnej muzycznie, pozbawionej konceptu a wywołującej jednolite odczucia od pierwszych taktów „Behind The Lines” aż do końca „Duke’s End”. Abstrahując zupełnie od wypowiedzi muzyków czy mądrych biografii zespołu Genesis zaryzykowałbym stwierdzenie, że takie odczucia – poczucie przemijania i nieokreślonej straty – mogły towarzyszyć samym artystom. Niewątpliwie towarzyszyły one Philowi Collinsowi dla którego okres poprzedzający nagranie płyty był, w życiu prywatnym, czasem niezwykle trudnym. Rozpad małżeństwa walka o dzieci i powrót do pustego domu musiał odbić się na zawartości muzycznej albumu. Również Banks i Rutherford stawali przed nowymi wyzwaniami, wykraczali poza swoją „strefę komfortu” i to pod wieloma względami. Album „…and then there were three…” nagrany jeszcze niemal w stadium szoku po odejściu Stevena Hacketta pokazał, że zespół może funkcjonować w nowym układzie personalnym. Sytuacja wymogła jednak na muzykach przewartościowanie ich dotychczasowej roli w zespole. Rutherford musiał wziąć na siebie pełen obowiązek kształtowania ścieżek gitarowych, co stało się początkiem najbardziej odczuwalnej zmiany w muzyce Genesis. Zmiany, której nie dorównywało odejście Petera Gabriela, czy wcześniejsza, i wbrew pozorom również krytyczna, rejterada Anthonego Phillipsa.
Ponadto obaj muzycy stanęli przed wyzwaniem napisania materiału na swoje solowe płyty, do których nagrania zabrali się w roku 1979. W trakcie komponowania autorskiego materiału nie mogli liczyć na pomoc ze strony pozostałych kolegów. Ich wybory pozostawały w pełni ich wyborami. Ich błędy były tylko ich błędami – co zresztą dobrze słychać na dość przeciętnych albumach „A Curious Feeling” oraz „Smallcreep’s Day”.
Były to wydarzenia mające fundamentalny wpływ na zawartość płyty „Duke”. Zawirowania w życiu prywatnym Collinsa oraz zaangażowanie w projekty solowe Rutherforda i Banksa całkowicie zmieniło metody pracy nad kompozycjami. Dotychczasowe koła napędowe zespołu wyzbyły się artystycznej pary, a muzyka rejestrowana przez Collinsa w jego domowym studiu przesączona była poczuciem straty. Pracę nad płytą podzielono więc w sposób, który zmniejszał presję ciążącą na poszczególnych muzykach. Każdy z członków Genesis miał dostarczyć raptem dwie autorskie kompozycje, a reszta materiału powstać miała w trakcie wspólnych improwizacji. Efektem okazała się muzyka przepełniona marzycielską fasadą pogody ducha pod której warstwą odnajdziemy prawdziwą melancholię i tęsknotą za tym, co minione.
Album „Duke” jest również przełomowy z dwóch innych względów. Po pierwsze jasno pokazywał, że Genesis obawiali się powrotu do form, które zapewniły im sławę w poprzednich latach. Mając możliwość zawarcia na albumie monumentalnej, klasycznie progresywnej suity w skład której wchodziły fragmenty „Behind The Lines”, „Duchess”, „Guide Vocal”, „Turn It On Again”, „Duke’s Travel” i „Duke’s End” zespół postanowił zamiast tego wyeksponować popowy charakter i melodię każdej ze składowych, zamieniając je na samodzielne kompozycje. Czasy „Foxtrot” odeszły więc do przeszłości, druga „Supper’s Ready” nie miała nigdy powstać. „Duke” okazał się za to pomostem między klasycznymi dokonaniami a tym, co miało nadejść na „Invisible Touch” czy „We Can’t Dance”. Album ten niesie w sobie elementy najbardziej charakterystyczne dla obu muzycznych wcieleń zespołu, co czyni go jeszcze bardziej intrygującym. Drugi powód, dla którego „Duke” jest dokonaniem przełomowym w historii Genesis wynika z faktu, że podjęte wówczas decyzje, a więc zwrócenie się w stronę popowego art. rocka kosztem rozbudowanych instrumentalnych interwałów, okazał się krokiem niezwykle korzystnym dla samych muzyków. Zespół został w końcu bowiem doceniony przez ogół słuchaczy, o czym najlepiej świadczą miejsca na światowych listach przebojów (11 w USA i 1 w Wielkiej Brytanii). Przy całym intelektualnym zaangażowaniu i „akademickim” charakterze muzyki Brytyjczyków, Genesis nie chcieli dłużej dusić się w swojej niszy.
Opuścili ją w wielkim stylu nie tracąc nic z muzycznego poziomu, do którego przyzwyczaili swoich fanów – czego nie da się powiedzieć o kolejnych albumach formacji. „Duke” pomimo wyraźnie lżejszego charakteru od chociażby „Wind and Wuthering” czy „…and then there were three…” zachwycał szlachetnością zawartej na nim muzyki. Nawet typowo „przebojowe” kompozycje jak „Misunderstanding” czy „Turn it On Again” nie uciekały w błahe schlebianie gustom publiczności. Eksponując melodię zespół nie zmieniał esencji utworów, która nadal wywodziła się z typowo progresywnych korzeni – szczególnie, jeżeli spojrzymy na rolę jaką oba utwory spełniały w ramach całej płyty. „Misunderstanding” uspakaja agresywny charakter pierwszej strony winyla po rockowym i dość krzykliwym „Man of Our Times” prowadząc do rozmarzonego i introwertycznego „Heathaze” kończącego stronę A. Z kolei „Turn It On Again” przywraca tempo i energię drugiej części albumu, której ukoronowanie przypada wraz z genialnym „Cul-de-sac”. Po nim wybieramy się w kończącą płytę progresywną podróż przez jawę.
Na „Duke” zespół uzyskał pełną harmonię pomiędzy progresywnymi ciągotami a świetnym wyczuciem melodii, które po raz pierwszy chyba nie uległo celowemu stępieniu. Co więcej, na „Duke” każdy utwór jest koniecznym elementem układanki. Gdyby wyciąć z płyty dowolny fragment, zmalałaby siła oddziaływania płyty. O ile więc „Duke” to dzieło nie zapowiadające a będące już w zasadzie wynikiem stylistycznej rewolty to nadal niesie w sobie głębie i nastrój charakterystyczny dla formacji. Będąc dzieckiem wysublimowanego progresywu i inteligentnego popu „Książę” odziedziczył najlepsze geny po obu rodzicach.
CZY CHCIELIBYŚCIE ZOBACZYĆ MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY W POSTACI TRADYCYJNEGO, DRUKOWANEGO KWARTALNIKA?
Drodzy miłośnicy wspaniałej muzyki – niemodnej, niegranej, niepopularnej. Muzyki zbyt ambitnej na mainstream. Muzyki już zapomnianej i odchodzącej do lamusa – czy Wy też uważacie, że na Polskim rynku brakuje pisma muzycznego skierowanego bezpośrednio do Was? Spełniającego wasze potrzeby? Pisma, które nie ustawałoby w próbach przybliżenia wam muzycznych perełek z przeszłości bądź skierowania uwagi na nowe, dotąd nieznane twórcze alejki?
Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu