Cisza. Parująca z zatęchłych studzienek kanalizacyjnych i unosząca się w przesiąkniętych chłodem zakamarkach wielkiego miasta. Bezbarwna. Nieludzka. Krzycząca milczącymi oczyma okien rotacyjnych kamienic. I mrok. Gęsty mrok czający się wszędzie wokoło. Niemal namacalny, tak że można by go kroić nożem. Wkradający się lękliwie w każdą szparę w nierównym murze bezlitośnie dzielącym ludzkie uczucia. Delikatne dźwięki pianina kontrastują z roztaczającą się dokoła szaroburą aurą. Podniszczony berliński chodnik, odpoczywa teraz od mozolnego codziennego znoszenia tysięcy odcisków umęczonych stóp, dreptających po niewidzialnych liniach łączących fabryki i domy. Domy, które dają pozory intymności w tym ponurym świecie. Oddychający setkami kominów posępny moloch budzi się do byle jakiego życia.
Ledwie dosłyszalne, jakby wzbudzone mimochodem akustyczne muśnięcia gitary przenikają wychodzących do pracy szarych robotników, jakby ścigały się z nimi w drodze na tryskające strumieniem tysiąca szyn tramwajowisko. Kojący głos fletni pana penetrujący ciasne zaułki wyrosłej na powojennym gruzowisku dusznej aglomeracji. Zniewalający dźwięk oplatający wszystko i wszystkich na swojej drodze. Przenikający na wskroś przechodniów w ich chocholim pędzie ku szarej codzienności, niezauważających siebie nawzajem, jakby zatracili najprostsze ludzkie uczucia. Oplatający ich jak na zamrożonej klatce jakiejś szalonej animacji. Infiltrujący najdrobniejsze szczegóły, niczym wszechobecne tu Stasi. I czuwający nad każdym oddechem tej orwellowskiej społeczności ponury Vopos. Cerber strzegący muru, rozdzielającego dwa światy niczym w spielbergowskim Moście Szpiegów. I są też oni. Ona i on. Para ludzi. Drobnych. Stojących w milczeniu gdzieś na kolejowym peronie. Nie zwracających uwagi na mijające je ciężko sunące pociągi. Nic tu nie znaczących. Ale znaczących tak wiele. Szarych jak otaczający ich świat, ale zarazem tak niesamowicie kolorowych. Ludzi pozornie będących razem, ale już osobno. Wtulonych w siebie tak mocno, jakby mieli stanowić jedną całość, wbrew nadciągającej nieubłaganie rozłące. Pełnych obaw i lęków. Ale i nadziei, której nawet najmniejsza drobinka potrafi rozświetlić pełen strachu półmrok otaczającego ich miejskiego molocha. Po to by eksplodować wielobarwnymi girlandami gitarowej ekstazy…
„Długie pożegnania, tak bardzo mnie zasmucają. Muszę już odejść – I chociaż nie chcę tego robić, To wiem, że tak będzie lepiej.”
Są takie solówki, które potrafią kruszyć mury. Zmiękczać ludzkie serca stwardniałe od prozy bezlitosnego życia. Naginać rzeczywistość, poprawiając zimne kamienne obrazy, tak by nabrały kolorytu słońca wschodzącego nad jakąś rajską utopią. Sprawiać by osowiali życiową niemocą ludzie ze skamieniałymi ze sztywnej rutyny sercami, zaczęli z nich krwawić. I niczym w mitycznym lustrze dusz dostrzegać w drugiej osobie kogoś podobnego sobie.
Są dźwięki, które idąc pod prąd wypłukującego wszelaką spontaniczność strumienia żywota, niosą nadzieję rozświetlającą nieubłaganą monochromatyczność życia. Dźwięki tak krystalicznie intensywne, że każda wyciśnięta przez nie łza będzie oczyszczającym katharsis dla płaczącego. Łkające zniewalającymi harmoniami, rozświetlającymi surowe trotuary, które narzuca nam prące do przodu ślepe przeznaczenie. Soniczne monumenty, które w jednej krótkiej chwili potrafią zawrzeć wszechogarniający i przenikający do szpiku kości smutek, po to by w następnej doprowadzić nasze serca do rozkołatanej eksplodującej euforii, wiodącej nas do krainy największej zmysłowej szczęśliwości. Idylliczne pasaże dźwięków, których grania paradoksalnie chcieliby uniknąć nawet sami ich twórcy, tak wielkie jest w nich bowiem natężenie emocji, że sami z sercem na dłoni płakaliby rzewnymi łzami. Są takie solówki, które potrafią kruszyć mury, nawet te najwyższe, bezlitośnie dzielące ludzi w imię szaleńczych idei, proroctw i matactw tych co wiedzą lepiej…
„Długie pożegnania Tak bardzo mnie zasmucają, Wybaczcie że teraz odchodzę… Wiecie, że będę bardzo za wami tęsknić I dniami, które wspólnie spędziliśmy…”
Są takie płyty, które odciskają trwałe piętno na swoich słuchaczach, naznaczając ich na całe życie mocą muzyki na nich zawartej. Krążki, których zawartość później niesiemy gdzieś w głębi serca i w każdej chwili życia są razem z nami, mimo iż czasem nie słyszeliśmy ich od lat. Muzyczne monumenty, które pojawiły się w niesprzyjającym dla nich okresie, a mimo to przebiły się przez nieprzepuszczalne warstwy taniego blichtru i bylejakości po to, by zaświecić tym większym blaskiem na tak marnym tle. Albumy będące nadzwyczajnie jasnymi punktami na muzycznym firmamencie, tak swojej dekady jak i całej historii. Wyznaczające poziom emocjonalny niedostępny maluczkim. Niosące z sobą opowieści tak poruszające i uniwersalne, że nie sposób przejść obok nich obojętnie. I mimo tego, że sięgamy po nie czasem naprawdę rzadko, to są po prostu częścią nas samych. Tak jak płyta Stationary Traveller zespołu Camel była zapewne częścią niesamowicie złożonej osobowości nieodżałowanego Tomka Beksińskiego. Do tego stopnia, że piosenka tytułowa była finałowym utworem puszczonym przez niego w ostatniej audycji jego życia. Czy było to smutne pożegnanie czy też raczej głos nadziei ? Odpowiedź na to pytanie pozostanie milczeniem…
Ireneusz Wacławski