„Jesteśmy Motörhead i gramy Rock’N’Rolla”
 
 
HISTORIA. CZĘŚĆ I
 
Lemmy doskonale wie o co chodzi w show bussinesie. I wiedział o tym już w czasach, kiedy grając w zespole The Rockin’ Vicars przywdziewał narodowe stroje Finów skacząc po scenach zadymionych klubów północnej Anglii. Wiedział o tym również, gdy dołączając do Hawkwind zdołał w krótkim czasie skupić na sobie uwagę pism branżowych, pomimo konkurencji ze strony tak egocentrycznego lidera jak Dave Brock. I chociaż opuszczenie psychodelicznych piewców kosmosu zostało wymuszone jego zbytnią nonszalancją narkotykową, to wiedział równie dobrze pod jaką banderą należy powrócić na szerokie wody. Bo Lemmy jest inteligentnym człowiekiem. Co więcej, jest on być może jedną z najinteligentniejszych osób spośród tych, które wybrały niełatwą karierę muzyka.
 
Nie ulega wątpliwości, że Hawkwind wraz Ianem Kilmisterem nagrał kilka doskonałych płyt. Zespół pozostawał jednak projektem w równym stopniu niszowym co niestabilnym. Ponadto jego muzyka skierowana była do wąskiego grona słuchaczy skupionych przede wszystkim na wzmacnianiu własnych doznań odpowiednią dawką „kwasu”. Doceniając muzyczną zawartość płyt takich jak „Doremi Fasol Latido” czy „Hall of The Mountain Grill” należy przyznać, że ich wpływ na rozwój muzyki był, i nadal pozostaje, ograniczony. Przewidując koniec ery hippisowskiej (do której nigdy tak naprawdę się nie zaliczał) Lemmy przemalował bas na czarny kolor, założył kowbojki i zawierzył szczeremu, ciężkiemu Rock’n’Rollowi. Historia zespołu pokazuje, że na tej decyzji niewątpliwie dobrze wyszedł. Co jednak najważniejsze, działania Iana Kilmistera nigdy nie były wyrachowane a szczerość jego sposobu bycia przemawia od czterech dekad do milionów fanów Motörhead na całym świecie. Chociaż poszczególne płyty zespołu mogą postronnemu słuchaczowi zlewać się w jednolitą hard rockową masę, to jego lider po dziś dzień pozostał wierny swojemu wypracowanemu stylowi. Dudniący, zgrzytliwy i „niekanoniczny” sposób grania preferowany przez Lemmego powoduje, że na stałe wszedł on do panteonu najlepszych i najbardziej charakterystycznych muzyków świata.
Na współczesnej scenie muzycznej niewiele jest zespołów tak pewnych celu, do którego zmierzają. Nawet AC/DC podejmował w przeszłości próby re-definiowania swojej twórczości. W przypadku Iana Kilmistera  zmiany nie były potrzebne a od śmierci Franka Zappy to właśnie on pozostaje ostatnią prawdziwie charyzmatyczną postacią świata muzyki. Rock’n’Roll to Lemmy, a Lemmy to Rock’n’Roll i tej tezy nie trzeba wcale udowadniać.
 
 
„Najlepszy z najgorszych zespołów świata”
 
Początki, jak to zwykle bywa, nie były łatwe. Szybko podpisany kontrakt stanowił właściwie pokłosie popularności, jaką udało się uzyskać Hawkwind dzięki zaśpiewanemu przez Lemmego singlowi „Silver Machine”. Pierwsze wcielenie zespołu ani nie dawało gwarancji stabilizacji ani odpowiedniej jakości przygotowywanej muzyki. Nie o to jednak wówczas chodziło. Najważniejszym było aby szybko wejść do studia, zarejestrować pierwsze nagrania i zaznaczyć swoją obecność na brytyjskiej scenie rockowej. Należało położyć kamień węgielny pod dalsze sukcesy osiągane już, co od początku nie ulegało wątpliwości, w zupełnie innym składzie, pod egidą innego wydawnictwa. Już na tym początkowym etapie podjęto jednak ważne dla historii zespołu decyzje. Pierwsza, to dobór nazwy, będącej niejako klamrą spinającą finalne miesiące spędzone w Hawkwind z nową drogą artystyczną, którą wybrał Lemmy. „Motorhead” to z jednej strony tytuł ostatniego utworu napisanego dla Hawkwind przez Lemmiego a z drugiej slangowe określenie zwolennika speed’u. Genialny wybór, mając na uwadze fakt, że basistę wyrzucono za narkotyki z jednego z najbardziej odurzonych zespołów w historii rocka. Drugą ważną decyzją było przyjęcie bezkompromisowej, ciężkiej stylistyki, kształtującej wizerunek zespołu przez kolejne dekady. Choć miała ona w przyszłości przynieś Motörhead rzesze oddanych, gotowych na wszystko fanów, to jej pierwotna energia na początkowo zapewniła muzykom jedynie miano „Najlepszego z najgorszych zespołów świata”. Wyróżnienie nadane przez New Musical Express bynajmniej Lemmego nie deprymowało. Wręcz przeciwnie.
Jedna rzecz na pewno motywowała basistę do przyspieszenia powrotu na scenę. Szybkie wznowienie artystycznej działalności stanowiło jasny sygnał dla Hawkwind, oznajmiający, że pomimo wyrzucenia z zespołu, Lemmy ma się dobrze. Tak dobrze, iż (jak sam wspominał w wywiadzie dla magazynu Classic Rock) zdołał nawet zaopiekować się wybrankami niektórych ze swoich byłych kolegów: Zanim (Hawkwind- przyp. JK.)wrócili do Anglii zdążyłem zabawić się z ich starymi, no poza żonką Dave’a Brocka bo mieszkała zbyt daleko, aż w Devon. Poza tym nie byłem zwolennikiem jej urody. Czy była to szczera prawda, czy jedynie próba werbalnej zemsty za usunięcie z zespołu nie jest w tym momencie ważne. Obrazuje za to dwa z trzech dominujących w życiu Lemmego motywów przewodnich: muzykę i kobiety. Trzecim pozostaje do dnia obecnego, pomimo coraz większych kłopotów zdrowotnych, alkohol.     
Motörhead powstało niemal od razu po usunięciu Iana z zespołu Dave’a Brocka i już kilka pierwszych występów, choć niezbyt udanych pod względem technicznym, zwróciło na basistę uwagę wytwórni płytowych. Lemmy Kilmister był osobą rozpoznawalną, charyzmatyczną oraz na tyle bezczelną aby bez kompleksów dążyć do realizacji własnych celów. Ponadto, prezentowana przez Motörhead stylistyka była intrygująca. Wrażenie robił (wybrany jako sygnał rozpoczęcia koncertu) niepokojąco rytmiczny i transowy odgłos marszu niemieckich żołnierzy. Po wypowiedziach Lemmego na temat ogrodnictwa („gdyby w sąsiedztwie zamieszkał nasz zespół wasze trawniki bez wątpienia by uschły”) – zapewniających świetny dla promocji medialny szum, wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku. Entuzjazm wydawniczych „urzędników” z United Artists szybko jednak osłabł. Okazało się bowiem, że finalny produkt swoją surowością i ciężarem przekracza możliwości percepcyjne wytwórni. W organizacji o której istnieniu decydować musi prosta arytmetyka zysków i strat podjęto decyzję o niewydawaniu albumu. Doprowadziło to do kuriozalnej sytuacji w której „On Parole”, debiutancki krążek zespołu nagrany na przełomie 1975/1976 roku, chronologicznie ukazał się dopiero jako czwarty album w jego dyskografii. Zmiana nastawienia byłej wytwórni oraz późniejsze wydanie niechcianego wcześniej albumu nie uniknęło trafnej riposty Lemmego: Mówili wtedy, że ekipa United Artists się zmieniła i że nowi ludzie całkiem inaczej postrzegają tę płytę. I tylko dziwi nieco fakt, że ta cudowna przemiana nastąpiła w ich sercach akurat wtedy, kiedy zaczęliśmy odnosić sukcesy. Zbieg okoliczności? Nie kurwa sądzę!


 


 
Nie znaczy to jednak, że należy United Artists całkowicie potępiać za ich początkowy brak wiary w zespół. Płyta nie okazała się bowiem ani odkrywcza, ani przesadnie finezyjna. Zresztą nie mogła taką być gdy weźmie się pod uwagę sposób, w jaki była nagrywana. Nad muzyką czuwało dwóch producentów, Dave Edmunds i Fritz Fryer z których pierwszy posiadał talent, renomę i poważne uzależnienia narkotykowe a drugi po prostu był. Fryer zastępując Edmundsa (gdy ten po rejestracji czterech utworów zrezygnował z dalszych prac nad płytą) nie potrafił odcisnąć swojego piętna na surowej rockowej materii dostarczanej przez zespół. Nie najlepiej ze swoich obowiązków wywiązywali się również sami muzycy. Między Lemmym a Larrym Wallisem (gitara) nie było chemii a perkusista Lucas Fox zaczął w energiczny sposób tracić kontrolę nad własnym życiem.  
 
Lemmy: próby dotrzymania kroku mojemu nałogowi uczyniły z Lucasa człowieka żyjącego w wielkim napięciu. Żyły mu wyszły na czoło, w dodatku potrafił się gapić na innych bardzo intensywnie przez dłuższy czas, nie mówiąc ani słowa. Gdy tak robił, patrzyliśmy po sobie, myśląc: „No tak, temu gościowi już całkiem odpierdoliło”. Na jego miejsce przyjęto liczącego sobie wówczas 21 lat Phila Taylora. Obracając się w podobnym towarzystwie, przesiadując w tych samych pubach, głównie na Portobello Road w Zachodnim Londynie, Phill poznał Lemmego, który zdecydować się oddać muzykowi schedę po zamroczonym narkotykami Foxie. Za wyborem Philthy Animal’a („Sprośnym Zwierzem” przezwała Taylora Motocycle Irene, wspólna znajoma muzyków- co odnosić się miało do jego impulsywnego charakteru, dzikiego wyglądu i specyficznych upodobań) przemawiały dwa fakty. Po pierwsze: miał samochód, co stanowiło nie lada ułatwienie dla Lemmiego, który nigdy nie zrobił nawet prawa jazdy. Po drugie, Phil był naprawdę solidnym pałkerem. Jego charakterystyczny, siłowy sposób gry dopełniał płaskie dotychczas brzmienie grupy. Umiejętności Philthy Animal’a były tak wyraźne, że pomimo ograniczonego czasu w studio Motörhead zdecydowało się nagrać na nowo niemal wszystkie dotychczasowe ścieżki perkusji. Nie zmieniało to jednak faktu, że „On Parole” powędrować miało na półkę wytwórni.  

Więcej o zespole znajdziecie w dwóch fenomenalnych biografiach:

Mick Wall, Lemmy

Jake Brown, Motörhead w studio

(Łącznie odwiedzin: 1 300, odwiedzin dzisiaj: 2)