Doogie White nie jest wokalistą, którego wymienia się jednym tchem z Ianem Gillanem, Ronnie Jamesem Dio czy chociażby z Grahamem Bonnetem. A jednak ten niezwykle sympatyczny, odrobinę powściągliwy i obdarzony potężnym głosem Szkot otarł się w swojej historii o angaż w Iron Maiden, oraz śpiewał na genialnej płycie „Stranger in Us All” zespołu Ritchie Blackmore’s Rainbow. Od pewnego czasu współpracuje również z Michaelem Schenkerem, znanym ze swoich wysokich wymagań względem współpracowników. W trakcie rozmowy Doogie White opowiedział nam o swojej muzycznej historii, najnowszej płycie zespołu La Paz oraz przedstawia opinie, dlaczego projekt WAMI nagrany z młodym polskim gitarzystą Igorem Gwaderą, nie odniósł sukcesu.
JK: Jednym z najważniejszych wydarzeń w twojej artystycznej karierze było zaproszenie do zespołu Rainbow. Czy mógłbyś powiedzieć jak doszło do spotkania z Ritchiem Blackmorem? W tamtym czasie nie należałeś do najbardziej rozpoznawalnych frontmanów na scenie muzycznej…
Doogie White: Po prostu dostałem telefon od Ritchiego, który poprosił mnie abym przyleciał do USA a takim prośbom się nie odmawia. Pograliśmy trochę wspólnie, okazało się że ma to ręce i nogi więc Ritchie wznowił działalność zespołu ze mną na wokalu. O dziwo to było właśnie tak proste. Ritchie chciał mnie w swojej grupie i osiągnął dokładnie to, co chciał osiągnąć. Zresztą czułem się zaszczycony że postawił na mnie. Powstało Rainbow w wersji z lat 90. Nie wszystko potoczyło się dalej tak jak planowaliśmy, ale to jest już dobrze udokumentowana historia.
JK: Płyta którą wówczas nagraliście (“Stranger in Us All – przyp. JK) jest jedną z najciekawszych płyt Rainbow kiedykolwiek nagranych. Moim zdaniem Twój głos lepiej dopełniał brzmienie gitary Blackmore’a niż wokal Joe Lynn Turnera. Jednak zespół Rainbow to była wielka instytucja, legenda hard rocka mogąca poszczycić się wielkimi wokalistami i bogatą historią. Czy nie czułeś się onieśmielony? W końcu stawałeś się częścią światowej legendy rocka?
DW: W ogóle nie czułem presji więc nie byłem też onieśmielony. Wiesz, dużo zależy od atmosfery a ta była świetna. Oczywiście Ritchie był absolutnym liderem – w końcu to był wyłącznie jego zespół. Uwielbiałem Rainbow jako fan, jeszcze zanim Ritchie do mnie zadzwonił, i po prostu pracowałem tak, aby powstała płyta którą sam bym z chęcią posłuchał. Ritchie mnie wspierał i miał wiarę w to, co robię chociaż zawsze miał ostatnie słowo. Wiedziałem, co chcę uzyskać i w dużej mierze udało mi się to zrealizować. Ale płyta wyszła w okresie kiedy największe sukcesy święcił grunge. To był zły czas dla hard rocka. W roku 95 jeszcze powodziło nam się nie najgorzej, ale zmiana managementu i warunków współpracy spowodowała, że 1996 był już ciężki a wszystko skończyło się rok później. To był naprawdę ekscytujący dla mnie czas i kiedy nagle Rainbow przestał istnieć zagubiłem się na parę miesięcy. Wiesz, odkąd skończyłem 15 lat jedyne co chciałem robić, to śpiewać z Ritchiem Blackmorem. No i udało mi się zrealizować marzenie, ale nie miałem żadnego „Planu B”, nie wiedziałem co dalej mam zrobić. Nagle cały ten wspaniały świat rocka znowu się przede mną zamknął. Wszystko jednak potoczyło się dla mnie całkiem nieźle. Zawsze będę miał dług wdzięczności u Ritchiego za to, że dał szansę takiemu niewiele znaczącemu Szkotowi jak ja.
JK: Jednym z najciekawszych utworów na albumie “Stranger in Us All” jest “Hunting Humans (insatiable)”- czy możesz powiedzieć coś o procesie powstawania tego utworu?
DW: Jest to piosenka miłosna o seryjnym mordercy. Jej napisanie zajęło 45 minut I należała do jednych z najbardziej nietypowych dla Rainbow utworów. Zespół wcześniej nic takiego nie nagrał. Posłuchaj wcześniejszych płyt i porównaj, a zobaczysz, że daleko deszliśmy od typowej stylistyki zespołu.  Lubię ją podobnie jak wszystkie pozostałe utwory na „Stranger in Us All” ale jakoś szczególnie nie mogę jej wyróżnić. Mogę za to powiedzieć, że „Hunting Humans” fantastycznie grało się na koncertach bo Ritchie naprawdę  pięknie rozrywał utwór na strzępy swoimi solówkami.
JK: Czy wiedziałeś od początku, że nowe wcielenie Rainbow przetrwa nagranie tylko jednego albumu? Już wcześniej wiadomo było, że fascynacja Ritchiego muzyką renesansową i średniowieczną rośnie, ale czy rozmawiałeś z Ritchiem o kolejnych albumach?
DW: Rozmawialiśmy o nagraniu kolejnej płyty, ale Ritchie jasno zaznaczał, że najpierw musi skończyć “album z Candy” (czyli z Candice Night- swoją żoną, z którą założy następnie zespół Blackmore’s Night-przyp. JK). Po ostatnim koncercie z zespołem zaprezentowałem mu sześć moich pomysłów, które mogłyby być wykorzystane na kolejnej płycie. Nie wiem tak do końca, co o nich myślał. Nie zaczęliśmy w każdym razie żadnych dalszych poważniejszych prac nad materiałem.  Ritchie podążył za głosem serca i zakończył działalność zespołu. 

 

JK: Można powiedzieć, że twoja historia zatoczyła koło w momencie, kiedy reaktywowałeś La Paz – grupę z którą zaczynałeś swoją przygodę z muzyką. Powiedz mi, czy twoje relacje z pozostałymi członkami zespołu zmieniły się od lat osiemdziesiątych? Pytam, bo jesteś teraz dobrze znanym artystą rockowym. Ponadto twoje nazwisko znajduje się na okładkach płyt zespołu (muzycy nagrywają jako Doogie White & La Paz –przyp. JK). Czy oznacza to, że jesteś liderem La Paz, czy po prostu taki krok wydawał się korzystny marketingowo?
DW: Nasze relacje nie zmieniły się przez te wszystkie lata. Jesteśmy naprawdę wieloletnimi przyjaciółmi. Znam „Big” Alexa Carmichaela (basista zespołu – przyp. JK) od roku 1979. Z La Paz działa coś, co mogę nazwać syndromem pierwszej miłości. Chodzimy na swoje wesela i przyjęcia urodzinowe, jak tylko takie się trafią. Spędzamy dużo czasu razem. Moje nazwisko pojawia się na okładkach tylko dlatego, że jest najlepiej znane. To nie była moja decyzja, ale ułatwiła nam ona start a żaden zespół nie może pozwolić sobie na rezygnację z jakiejkolwiek pomocy, którą może otrzymać.
JK: Jednym z najważniejszych wydarzeń, które doprowadziły do reaktywacji zespołu było zaproszenie od Toma Russella, prezentera radiowego, abyście zagrali akustycznie na rocznicowej imprezie Rock Radia. Rozumiem jednak, że z Chic’kiem McSherrym (gitarzysta – przyp. JK) pozostawaliście w dobrym kontakcie zanim doszło do koncertu? 
DW: O tak. Chic i ja byliśmy w ciągłym kontakcie. Wiesz, Chic był dla mnie wielkim wsparciem w czasach, kiedy byłem odrobinę zagubiony i niepewny w jaki sposób podchodzić do niektórych wydarzeń w moim życiu.  McSherry, poza działalnością muzyczną, jest doskonałym biznesmenem i korzystałem z jego pomysłów zawsze kiedy musiałem radzić sobie z całym tym biznesowym aspektem muzyki. Dlatego jego właśnie, i nikogo innego, zaprosiłem do udziału w koncercie w Glasgow.
JK: Słuchając waszych płyt: „Granite” oraz „The Dark And The Light” mogę się doszukać wielu waszych inspiracji artystycznych. Powiedz mi, jakiej muzyki słuchacie podczas nagrywania albumu? Na pewno hard rocka, w muzyce La Paz można doszukać się również odrobiny progresywu – czy coś pominąłem? A może prywatnie preferujecie zupełnie inną muzykę?
DW: No cóż to Chick zawsze był głównym kompozytorem w zespole. Na płycie „Granite” większa część utworów to po prostu piosenki, które grywaliśmy podczas koncertów w latach 80. Przećwiczyliśmy je na próbach i ograliśmy. Kiedy zaproponowano nam umowę musieliśmy dograć 3-4 dodatkowe utwory i płyta była gotowa. W zasadzie, to nie słucham już za dużo muzyki rockowej. Gdy już jednak coś włączę to raczej dokładnie to samo, czego słuchałem w młodości (śmiech). To co najlepsze w rocku, już było. 
JK: Na waszej najnowszej płyty „Shut Up and Rawk” mocno trzymacie się stylistyki hard rocka, ale utwory częstokroć mają nieszablonową konstrukcję. Jednak na singiel wybraliście dosyć prosty utwór “Light The Fire”. Nie można odmówić mu sporej dawki energii, pytanie tylko, czy jest on reprezentatywny dla całego albumu?
DW: Powiem ci, że uważam „Shut Up and Rawk” za najlepszą płytę spośród trzech jakie nagraliśmy. I mówię to z głębi serca. Chic naprawdę nadał utworom dramatycznego i ekscytującego charakteru. Sam wyprodukował płytę, a Munkes (Rolf Munkes pracujący dla Empire Studios we Frankfurcie – przyp. JK) zajął się miksowaniem. Ja z kolei byłem odpowiedzialny za melodie i teksty. Dobrze nam się razem pracuje bo świetnie się z Chickiem uzupełniamy. Wokalnie i tekstowo jestem reprezentantem zupełnie innej szkoły niż on i dlatego razem nieźle się to łączy. Kiedy dodasz do tego fantastyczną sekcję rytmiczną Paula McManusa (perkusja – przyp. JK) i Ala Carmichaela oraz klawisze Andy Masona wszystkie elementy wskakują na właściwe miejsca. Zresztą Andy jest po prostu fenomenalny na nowej płycie. Wzniósł się na naprawdę wysoki poziom. Jeżeli chodzi o „Light the Fire” to naszym zdaniem właśnie ten kawałek może najlepiej zachęcić do zakupu płyty. Odpowiadając na twoje pytanie, tak, uważam, że sprawdza się jako wprowadzenie do albumu. Taki klasyczny rock z niespodzianką.
JK: Jak długo zajęło wam przygotowanie nowego materiału? Pracujecie razem podczas jam sessions czy każdy majstruje przy utworach na własną rękę?
DW: Chic podsunął mi kilka pomysłów niedługo po premierze “The Dark and the Light”. Nadal kipiał energią ale ja musiałem już ruszyć w trasę z zespołem Temple of Rock Michaela Schenkera. Co nie znaczy, że w wolnych chwilach nie pracowałem nad tymi pomysłami. Powoli piosenki nabierały sensownego kształtu. Jednak najczęściej, gdy już coś konkretnego zaczynało wychodzić, zmieniałem swój pierwotny pomysł (śmiech). Ostatecznie wyszło to utworom na dobre. „Shut Up and Rawk” jest bardzo zróżnicowanym krążkiem a zespół wzbił się na wyżyny przygotowując materiał.
JK: Wielu artystów latami nie potrafi wrócić do swoich własnych albumów. Nie odsłuchują ich, bo chcą iść dalej w swojej twórczości. Jak to wygląda w Twoim przypadku?
DW: Jeżeli chodzi o albumy, które sam nagrywam to przesłuchuje je raz czy dwa razy, aby zobaczyć jak brzmią,  czy produkcja i miksowanie są w porządku.  Potem słucham już tylko tych piosenek, które muszę się nauczyć pod kontem koncertów. 
JK: La Paz jest hard rockowym, gitarowym pełnym energii zespołem – czyli takim, który pasowałby  na gwiazdę letnich festiwali. Przeglądając zapowiedzi występów w trakcie polskich imprez letnich trudno jednak was odnaleźć. Dlaczego? Muzyka La Paz pasuje idealnie do koncertów na wolnym powietrzu. Może po prostu nie lubicie tego typu wydarzeń?
DW: Wszyscy w La Paz mamy napięte i, co gorsza, zupełnie różne grafiki.  Oznacza to, że trzeba się bardzo napocić, aby zebrać nas razem w czasie, kiedy wszyscy akurat mamy wolne. Powoduje to, że możliwości koncertowania są raczej ograniczone. Andy i Chic mają, że tak powiem, zamorskie interesy a Paul grywa na perkusji w zespole GUN. Ja z kolei zaangażowany jestem w działalność Temple of Rock. Z kolei „Duży” Al opiekuje się swoimi końmi i innymi zwierzakami. Nie jest łatwo.
JK: Wspomniałeś o “Temple of Rock” Michaela Schenkera. Jak przebiegała promocja płyty „Spirit on a Mission”? Z tego co wiem, to Schenker nie należy do osób z którymi łatwo współpracować.
DW: Promocja trwała ponad rok, zagraliśmy 98 koncertów, w tym wyprzedane w UK, byliśmy headlinerem wielu festiwali no i odbyliśmy trasę z Judas Priest. Czyli innymi słowy byliśmy bardzo zajęci. Co do Michaela to dogadujemy się bardzo dobrze. Dla mnie osobiście praca z nim to czysta przyjemność. Przede wszystkim dlatego, że mogę aktywnie angażować się w proces twórczy: wiele spraw ustalamy wspólnie a Michael liczy się z moim zdaniem. Myślimy już nad kolejną „erą” zespołu Temple of Rock. Jak na razie w kwietniu planowana jest premiera nowego DVD.
JK: Poza “Temple of Rock” byłeś zaangażowany w wiele innych projektów. Jeden z nich to legenda NWOBHM (New Wave Of British Heavy Metal –przyp. JK) zespół Tank. Nagrałeś z nimi dobrze przyjęty album “War Nation” W jednym z wywiadów Cliff Evans (gitarzysta zespołu – przyp. JK) powiedział, że dzięki tobie muzyka Tank nabrała nowego heavy metalowego sznytu. Nie kusiło cię aby kontynuować współpracę?
DW: No cóż, ponownie wszystko rozbiło się o to, że jestem bardzo zajętym człowiekiem. Ja nie mogłem się zaangażować, a oni chcieli nowy album. Wraz z Cliffem napisałem pięć premierowych utworów z myślą o płycie „Valley of Tears” a z Mickiem pracowałem nad kolejnymi. Tyle że wtedy postanowili zastąpić mnie ZP Theart’em z DragonForce i zacząć całą pracę od nowa. Miałem dużo radochy z śpiewania w „Tank” ale musiałem poszukać czegoś innego. Zresztą nie do końca z mojej winy.
JK: A co dalej z projektem WAMI? Planujecie kontynuowanie współpracy? No i przede wszystkim jak doszło do spotkania z młodym polskim gitarzystą Igorem Gwaderą?
DW: O, to było bardzo proste. Wytwórnia poprosiła mnie, abym zaśpiewał na albumie, wysłali mi piosenki, ja się ich nauczyłem i poleciałem do Polski aby je nagrać. Iggy’ego (Igora Gwaderę) spotkałem już na miejscu. Ma naprawdę olbrzymi talent i warto mieć na niego oko –  w przyszłości może wyrosnąć na nie lada gwiazdę. Co do nowej płyty to nic mi nie wiadomo aby były takie plany. Jeżeli jednak Iggy mnie zaprosi do współpracy, będę akurat dostępny a nowe piosenki okażą się równie udane jak na pierwszej płycie – dlaczego nie?
JK: Jak zapewne wiesz płyta przeszła na rynku bez większego odzewu. Ciekawi mnie twoje zdanie na ten temat – dlaczego zespół składający się z tak uznanych muzyków jak Doogie White, Vinnie Appice (były perkusista Black Sabbath –przyp. JK), Marco Mendoza (Thin Lizzy, Black Star Riders-przyp.  JK) wzmocniony młodym wirtuozem gitary nie wzbudził takiego zainteresowania na jakie teoretycznie zasługiwał?
DW: Nie mam wyrobionej opinii. Może oprócz tego, że zespół nie powinien zostać nazwany WAMI. To był poważny błąd uniemożliwiający Iggiemu promowanie płyty. Nic z nią nie mógł już sensownego zdziałać. 
JK: Czy można spodziewać się La Paz w Polsce w ramach koncertów promocyjnych „Shut Up and Rawk?”
DW: Jest to coś, co trzeba będzie przedyskutować z zespołem i naszym wydawcą. Bardzo byśmy chcieli do was przylecieć, ale jak wcześniej wspominałem zebranie nas wszystkich w jednym miejscu, w tym samym czasie nie jest prostym zadaniem.
Wywiad pierwotnie ukazał się w czasopiśmie Lizard

(Łącznie odwiedzin: 245, odwiedzin dzisiaj: 1)