Death Doom Metal nie jest najszczęśliwszą stylistyką dla zespołów, które w biznesie muzycznym poszukują nie tyle spełnienia artystycznego co źródła zarobku. Niewiele formacji jest samowystarczalnych. W zasadzie to chyba tylko Paradise Lost wychodzi obecnie na swoje pod względem finansowym. Nic jednak za darmo. Spinanie budżetu zespół osiągał kosztem spójności i wiarygodności przygotowywanego materiału. O czym tu zresztą mówić, skoro My Dying Bride, jeden z najbardziej znanych i kultowych zespołów death doom od lat działa na granicy opłacalności, rezygnując z większości koncertów, bo te, o dziwo, najczęściej przynoszą straty. Pamiętam, jak przed premierą „Feel The Misery” rozmawiałem z Andy Craighanem, gitarzystą MDB, który zapytany o najlepszy okres w historii swojej formacji powiedział, że były nimi początki istnienia grupy. Dlaczego? Ponieważ wówczas  jeszcze myśleli, że są w stanie wyżyć z tworzonej muzyki.
Sytuacja ta jest oczywiście przykra, bo pokazuje jak skromny jest rynek zbytu dla muzyki nieoczywistej i wymagającej. Z drugiej jednak strony ciągły rozwój sceny może napawać optymizmem. Wciąż pojawiają się zespoły, które tworzą dla samej chęci tworzenia, przygotowując albumy bezkompromisowe i muzycznie porywające –bez oglądania się na rynkową koniunkturę. Takim właśnie zespołem jest polski Death Has Spoken, który nie tak dawno temu wypuścił na rynek longplay „Fade”.  
Debiutancki album formacji pod względem muzycznej zawartości niczym nie odbiega od dokonań największych twórców gatunku. Fakt, że o Death Has Spoken niewiele osób słyszało daje jasne wyobrażenie o tym, jak bardzo nieprzewidywalni bywają miłośnicy ciężkich brzmień. Niestety, fakt ten zwraca również uwagę jak bardzo kwestie czysto marketingowe decydować mogą o tym, czy jakiś album zostanie dostrzeżony czy przepadnie. Nie ma żadnych powodów, aby „Fade” nie stawiać obok zeszłorocznej „Medusy” nagranej przez wspomnianych już Paradise Lost czy nowego Vallenfyre.  Jedyne co odróżnia te formacje to brak porządnej firmy fonograficznej stojącej za interesami Death Has Spoken. Oznacza to, że szukać informacji o płycie trzeba na własną rękę. A marketing „szeptany” nie działa już chyba tak prężnie jak w czasach słusznie minionych – a na pewno wymaga o wiele więcej zaangażowania ze strony samych muzyków.
 Death Has Spoken przedstawili na swoim debiucie prawdziwą kopalnie znakomitych riffów, dając równocześnie jasny dowód na to, że wiedzą jak budować klimat albumu. A death doom właśnie na klimacie opiera swoją siłę oddziaływania. Powiem więcej, rozpakowując album nie spodziewałem się płyty tak dobrej. Oczywiście zaznaczyć należy, że nie jest to muzyka dla każdego – jeżeli nie lubicie depresyjnych „jesiennych” klimatów i niskiego, przeszywającego growlu – możecie odbić się od tego albumu niczym piłeczka ping-pongowa. Tylko, czy patrząc na okładkę albumu ktokolwiek mógłby spodziewać się radosnego brzdąkania na harfie? Doom metal rządzi się swoimi prawami a jego założenia stylistyczne trzeba po prostu zaakceptować. Tym bardziej, że Death Has Spoken nie wykracza poza szeroko przyjęty „kanon”.  Może poza jednym elementem: zdarza się, że depresyjne, powolne  tryby kompozycji nagle przyspieszają pompując więcej życia w zmurszałą machinę utworu. Nie na tyle jednak, by słuchacz zdążył otrzeć rzewne łzy ściekające ukradkiem po policzku. Oczywiście przesadzam, ale tak teksty jak i oczywiście sama muzyka kierują nas w stronę rozmyślań o wieczności, przemijaniu i śmierci. Czyli tradycyjny zestaw, a wręcz „ulubione potrawy” każdego fana doom. Ja w każdym razie przyjmuję auto prezencję Death Has Spoken bez zastrzeżeń. W zespole jest coś z tajemnicy Ahab, histerii My Dying Bride. Może również (w szybszych fragmentach) co nieco z posuniętej do mistrzostwa hipnotycznej repetycyjności Katatonii, znanej z genialnego „Brave Murder Day”. Zresztą każdy miłośnik death doom pewnie będzie mógł odnieść twórczość Death Has Spoken do własnych faworytów.
Bo też DhS nie robią niczego nowego, nie przecierają szlaków ani nie przekraczają gatunkowych ram. Powiedziałbym zresztą, że nawet są dosyć zachowawczy pod względem stosowanych środków wyrazu – i to nawet takich, które są dopuszczalne przecież w death doom. Brakuje w ich muzyce na przykład czystych wokali, które szerzej zastosowane mogą jeszcze wzmocnić poczucie odosobnienia i melancholii. Ale to tylko czepialstwo – wybranemu na singiel (z całkiem przyzwoicie zrealizowanym „lyric video”), otwierającemu płytę „Fade” naprawdę nic nie brakuje. Rozpoczyna album fantastycznym riffem, dzięki któremu od razu wiadomo, że nie mamy tu do czynienia z amatorami a muzykami szczerze oddanymi t e j konkretnie stylistyce. I jeżeli ktokolwiek pomyślałby, ze ot, udał się akurat jeden kawałek, to zaraz następny w kolejce „Respite From Tears” wali prosto w głowę. Mniej przemawiają do mnie kawałki szybsze, bardziej black metalowe, jak chociażby kończący album „To The Darkness of the North” co nie znaczy jednak, że odbiegają jakością od pozostałych – po prostu kwestia gustu i tyle. Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to odrobinę nieostra, jakby „mulista” (ale nie w pozytywnym, „esoteric’owskim” stylu) produkcja, co szczególnie słychać w przypadku gitary (np. w „If the Light Never Comes” – i ciekawostka: w utworze „Sullen Dawn” już tego „zamulenia” nie słyszę). Tyle, że i ona dodaje w pewnym stopniu klimatu całości.
Wrócę znowu do nieszczęsnych Paradise Lost. Wspominałem już, że pod względem kompozytorskim Death Has Spoken niczym nie ustępują Brytyjczykom. Na pewno za to przewyższają ich wiarygodnością. W przypadku PL mam bowiem wrażenie, że taki a nie inny kształt swoim ostatnim nagraniom nadali głównie dlatego, że dostrzegli pewien potencjał komercyjny wiążący się z powrotem do korzeni. Ich pop rockowe wycieczki zaprowadziły zespół donikąd co zmusiło muzyków do pogodzenia się  ze starymi fanami. Z kolei DhS grają doom’a w czasach kiedy wiadomo, że pieniędzy raczej z tego nie będzie. Za to, jak i za doskonały debiut, mam do nich duży szacunek. Dla wszystkich marudów i zwolenników teorii spiskowych – ta recenzja jest pozytywna nie dlatego, że DhS zasponsorowali mi wycieczkę na Bali, czy wręczyli klucze do daczy w Teksasie. Ona jest pozytywna, bo płyta „Fade” jest cholernie dobra. Gdyby dobra nie była, co najwyżej (nie chcąc bruździć młodej formacji) nie podjąłbym się jej recenzowania. Dlatego odmówcie sobie paczki fajek i kupcie od zespołu płytę. Nie zmarnujecie przy niej czasu.
Kuba Kozłowski, Ocena: 4++

 

U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

 

(Łącznie odwiedzin: 214, odwiedzin dzisiaj: 1)