PIONIERZY METALU
Współczuje oddanym muzyce przedstawicielom młodego pokolenia. Ci, którzy dopiero teraz na poważnie zajęli się poznawaniem przepastnych archiwów płyt hard rockowych nie będą już mieli okazji na własnej skórze poczuć, czym jest koncert Black Sabbath.
Formację tą przyrównać można do żyznej gleby na której zakiełkowały tak różne gatunki muzyczne jak Doom Metal, Black Metal czy Stoner Rock. W roku 2017 kariera zespołu zbliża się już jednak w nieunikniony sposób ku chwalebnemu końcu. Ostatnie koncerty pożegnalnej trasy zostały dawno zagrane a od niedawna oglądać możemy podsumowujący je dokument. Epoka gigantów rocka już nie wróci a nam pozostaje cieszyć sie, że jeszcze ostatnim rzutem na taśmę zdołaliśmy „wskoczyć” do pędzącego, chociaż wysłużonego, pociągu z napisem „Black Sabbath”.
To, co jednak nie przeminie to kilkanaście genialnych albumów determinujących rozwój sceny muzycznej ostatnich kilkudziesięciu lat. Oczywiście, w obozie formacji nie zawsze działo się dobrze a zespół ewoluował w przedziwnych kierunkach – tych bardziej udanych, gdy za mikrofonem Ozzego zastąpił nieodżałowany Ronnie James Dio, czy mniej chwalebnych, gdy, bądź co bądź warte uwagi czasy z Tonym Martinem, zwieńczone zostały pseudo nowoczesnym i muzycznie sztampowym albumem „Forbidden”. A trzeba jeszcze wspomnieć o epizodach z Ianem Gillanem czy Glennem Hughsem.
Powrót do klasycznej ery
Historia Black Sabbath zatoczyła jednak koło, gdy w roku 2013 na półki sklepowe trafił album „13” ponownie z legendarnym Ozzym Osbournem za mikrofonem. Dźwięki nadchodzącej burzy ponownie, zupełnie jak na debiucie sprzed ponad czterdziestu lat, rozbrzmiały w słuchawkach milionów oddanych fanów na całym świecie. Kolejnych płyt i tras ma już nie być a wiekowi Butler, Osbourne, Iommi oraz Ward już raczej nie znajdą się wspólnie na scenie. Czy jest to jednak powód do smutku? I tak i nie. Z jednej strony forma sceniczna wiekowych artystów pozostawiała coraz więcej do życzenia (warto chociażby wspomnieć o zapominaniu przez Ozzego znaczących partii tekstów – tych samych, które śpiewał przecież przez całe dziesięciolecia) a ich fizyczna sprawność ograniczała się do wykalkulowanych ruchów i unikania gwałtownego kiwania głową. Z drugiej jednak, idąc na koncert Black Sabbath każdy staje się uczestnikiem magicznego święta, festiwalu emocji, nad którym wciąż unosi się duch wspaniałych dla Sabatów lat siedemdziesiątych.
Tą samą magię, chociaż może w mniej skondensowanej formie odtworzyć można poprzez założenie słuchawek i rozkręcenie na cały regulator któregoś z legendarnych albumów formacji. Niezależnie od tego, czy włączymy „Paranoid”, Sabbath Bloody Sabbath” czy mniej doceniane „Volume 4” bądź „Sabotage” od razu jasnym staje się, skąd wzięła się długowieczność ich muzyki. W zasadzie, dla każdego kto chociaż raz przesłuchał w całości wspomniane płyty jest to sprawa oczywista: poszczególne utwory przepełnione są ciężkim, mrocznym klimatem podszytym klasycznym bluesem ale budowanym na niekanonicznej progresji akordów. Muzyka Sabbatów uderza jak młot nie tylko dzięki doskonałym riffom Iommiego ale również z powodu precyzyjnej niczym szwajcarski zegarek sekcji rytmicznej i rzadko spotykanemu w świecie muzyków zrozumieniu między Butlerem i Wardem – dwoma geniuszami zaliczanymi do ścisłej czołówki światowej ligi basistów i perkusistów.
Konflikty pomimo zrozumienia
Biografia kompletna
Każdy kto chciałby lepiej zgłębić losy zespołu a tym samym zwiększyć doznania płynące z odsłuchu albumów powinien bezwzględnie chwycić za doskonałą biografię Black Sabbath pióra Micka Walla.
Autor ten nie tylko jest znawcą losów formacji – jest również przyjacielem muzyków, a w swojej bogatej historii przez pewien czas zajmował się także kształtowaniem PR zespołu. Zresztą robił to w okresie, w którym wewnętrzne znużenie, nadmiar używek i narastające konflikty powoli zbierały w Black Sabbath swoje żniwo. Mick Wall nie ucieka od kwestii problematycznych czy kłopotliwych. Nie ma w książce „Black Sabbath. U Piekielnych bram” cenzury – tak często spotykanej w książkach autoryzowanych, gdy management formacji dokonuje chirurgicznego cięcia, okaleczając tkankę narracji w celu przedstawienia muzyków w jak najkorzystniejszym świetle. Praca Walla jest do bólu szczera i wyzbyta niekorzystnej dla książki zbyt daleko posuniętej solidarności z opisywanym zespołem. Mick Wall widział, co działo się z muzykami i nie miał oporów przed opisaniem fatalnego stanu psychicznego Warda, coraz bardziej zatracającego się w alkoholu czy Iommiego, zapełniającego lodówki w swoich hotelowych pokojach kilogramami kokainy.
Szczerość przed sympatią
Dużą część narracji poświęcono również na późniejsze etapy funkcjonowania zespołu – od decyzji o zatrudnieniu niełatwego we współpracy Dio po okres z Martinem i powolny rozkład formacji, gdy już chyba tylko Iommi wiedział, kto akurat gra w Black Sabbath. Książka stanowi najlepszą, najpełniejszą, najbardziej szczerą i dokładną syntezę losów jednego z najlepszych zespołów jakie kiedykolwiek stąpały po scenach świata. I mówię to z całą odpowiedzialnością.
Jakub Kozłowski
Sekretarz redakcji
In Rock