Depeche Mode to zespół kultowy i uwielbiany przez oddanych fanów. Nikt, kto chociaż raz nie wybrał się na koncert albo zlot miłośników DM, nie jest w stanie odpowiednio ocenić stopnia ich oddania. Wiem co mówię, sam kiedyś byłem „depeszem”.
Coś więcej niż „Just Can’t Get Enough”
Na osiemnaste urodziny dostałem od rodziców mini wieżę i zestaw płyt do przesłuchania. Wcześniej, gdy pytali mnie, czy taki prezent będzie mi odpowiadał, nie byłem przekonany. Dorastałem z muzyką, budziłem się z nią i towarzyszyła mi właściwie codziennie po powrocie ojca z pracy. Lubiłem słuchać i doceniałem dobre płyty. Szkoliłem się w rozpoznawaniu wykonawców, gdy jadąc samochodem ojciec podpytywał mnie „A to kto gra?” albo „Kojarzysz ten utwór?” i tym podobne. Ale z pomysłu otrzymania mini wieży nie byłem zadowolony. Kto ma czas na przesłuchiwanie całych płyt mając osiemnaście lat? Rodzice zadecydowali jednak za mnie. I bardzo dobrze. Wśród kilkunastu płyt, które wówczas dostałem znalazł się również album Depeche Mode „Black Celebration”. Nie mogę powiedzieć abym wcześniej miał jakiś większy kontakt z muzyką Brytyjczyków. Pamiętam za to, że kiedyś, na długo zanim wkroczyłem w tzw. „dorosłość” (miałem może 10 lat), ojciec powiedział mi, że na fanów DM mówi się „depesze” i że noszą oni specyficzne skórzane kurtki. Z jakiś względów informacja ta zaintrygowała mnie i utkwiła mi w głowie. Wydaje mi się, że już wówczas przemawiała do mojej wyobraźni idea wspólnoty połączonej miłością do muzyki. Tyle, że jedyne utwory Depeche Mode jakie docierały do mnie z radia czy telewizji, ograniczały się do naiwnie elektro-popowych kawałków pokroju „Just Can’t Get Enough” albo „See You”. Miło wypełniały tło, ale nie zachęcały do przesłuchania całych albumów. Moją opinię o dokonaniach DM zmienił dopiero „Black Celebration”. Do dzisiaj chyba największy sentyment mam właśnie do tej mrocznej i nieoczywistej płyty. Mimo upływu lat po głowie nadal chodzą mi wersy „Death is everywhere. There are flies on the windscreen for the start reminding us we can be torn apart” – daleko im do początkowej, naiwno-radosnej zaśpiewki z “Just Can’t Get Enough”.
Muzyczna wspólnota
W tamtym czasie przekonałem się, że i wcześniej i później, Depeche Mode to o wiele więcej niż sugerują ich pierwsze przeboje. Depeche Mode nie ogranicza się do kwestii wyłącznie muzyki – to również styl życia. I chociaż tego sformułowania często się nadużywa, to w stosunku do subkultury „depeszy” jest jak najbardziej uprawomocnione. Regularne zloty, imprezy, spotkania, wyjazdy na koncerty. Wspólne przeżywanie twórczości, która niesie w sobie olbrzymi pokład emocjonalny, jeżeli tylko zdecydujemy się poświęcić jej odrobinę czasu. Przez większość liceum i pierwsze lata studiów regularnie pojawiałem się na spotkaniach „depeszy” w Poznaniu. Klub „Useless” dzięki zaangażowaniu Filipa Nowakowskiego działał bardzo prężnie i chociaż częstotliwość imprez się zmieniała, to zawsze jasnym było, że na kolejnym zlocie będzie okazja porozmawiać ze stałymi bywalcami. Mnóstwo wspomnień zostało mi z takich wieczornych wypadów – wspólne odśpiewywanie „Enjoy the Silence”, utwór „Pimpf” o północy, próbowanie absyntu czy utrata ramoneski wartej dla mnie wówczas olbrzymie pieniądze (tutaj nauczka na przyszłość: nie pozwalaj przypadkowym ludziom dosiąść się do twojego stolika jak idziesz po piwo!).
Pamiętam też wspólny wyjazd busem na koncert do Warszawy. Depeche Mode promowali wydaną wówczas płytę „Playing the Angel” (nienajlepszą, niestety). Kilkunastu chłopa z dziesiątkami puszek piwa i autokarem bez toalety… Jak zatrzymaliśmy się na postój wyglądało to jak najazd odzianych w skóry barbarzyńców – tak się wszystkim spieszyło do WC. Koncert wypadł świetnie, ale to właśnie wspólną jazdę, czekanie pod sceną kilka godzin przed występem (po to tylko, aby mieć lepszy widok na zespół) oraz powrót późną nocą wspominam najlepiej. Pamiętam jeszcze kolegę depesza, który po dojechaniu do Warszawy był już tak „zmęczony”, że idąc na Torwar wpadł do jakiegoś strumyczka i ochrona kazała mu najpierw posiedzieć i obeschnąć. A mokry był od stóp do głów.
Kwestia kanonu
Imprezy klubu „Useless” były prawdziwymi przejawami braterstwa i przynależności do pewnej grupy – chociaż powiem szczerze, że zbyt rzadko i za mało aktywnie włączałem się w działalność klubu, aby w pełni poczuć się odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Na spotkania wybierałem się regularnie od 2002 roku, zazwyczaj z kolegą z liceum – obaj byliśmy dość młodzi, biorąc pod uwagę wiek pozostałych uczestników zlotów. Na takich jak my mówiono początkowo – z pewną nutką ironii – „dzieci Excitera”, nawiązując do wówczas nowej i nielubianej płyty zespołu. Upłynęły lata, „Exciter” pięknie się zestarzał, nabrał patyny. Ja również się postarzałem, chociaż może nie tak pięknie jak muzyka Depeszy. Ta jednak towarzyszyła mi dalej i chociaż na imprezy już nie chodzę, a do płyt wracam zdecydowanie rzadziej niż powinienem, to niewiele się w tym względzie zmieniło. W zasadzie to nie musze odsłuchiwać „Music for the Masses”, „Violator”, „Songs of Faith and Devotion”, „Ultra” czy wspomnianego „Excitera” – znam je na pamięć. Wszystkie one są albumami genialnymi – dzięki Martinowi Gore’owi melancholia miesza się w tekstach z perwersją i nostalgią. Miłość romantyczna z tą pozbawioną złudzeń i nadziei. Głos Davida Gahana dodaje kompozycjom charakteru i charyzmy. Oczywiście niewiele potrzeba, aby zbyć dokonania DM pobłażliwym machnięciem ręki – bo to elektronika, bo wizerunek przerysowany, bo nudno, bo za wolno, bo za szybko (niepotrzebne skreślić). Tyle, że nikt nie może nazwać się fanem rocka, jeżeli kilkakrotnie nie wysłuchał genialnego albumu „Songs of Faith and Devotion”, a każdy, kto uważa się np. za znawcę twórczości Massive Attack czy chociażby Prodigy musi odsłuchać „Ultra” czy „Violator”. To nie jest kwestia gustu. To jest kwestia znajomości kanonu.
Źródło wiedzy
Książka Jonathana Millera „Depeche Mode. Obnażeni” towarzyszyła mi przez te wszystkie lata. Podobnie jak każdemu, kto dał się ponieść mrocznej magii Depeche Mode. Pomimo tego, że w międzyczasie pojawiło się kilka innych pozycji na rynku, to żadna nie dorównywała publikacji Millera – ani pod względem obszerności ani dokładności w opisywaniu najdrobniejszych faktów z historii zespołu. A ta nie należała do najłatwiejszych: alkoholizm, wyniszczające uzależnienie od narkotyków, śmierć kliniczna Gahana, problemy wewnętrzne, kłótnie i brak komunikacji. A mimo to powstawały płyty zawsze wyprzedzające swoje czasy. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że właśnie wtedy, gdy w zespole nie działo się najlepiej, rodziły się najbardziej intrygujące utwory.
W regularnie uzupełnianej i aktualizowanej książce Millera znajdziecie właśnie to: pełen obraz funkcjonowania DM – od skromnych początków po wypełnianie olbrzymich hal kilka dni z rzędu. Najnowsza edycja książki zawiera wszystkie informacje związane z albumami „Sounds of the Universe”, „Delta Machine” i działaniami zespołu poprzedzającymi wydanie płyty „Spirit”. Ponownie stanowi więc najbardziej aktualne, najpełniejsze i napisane z prawdziwą pasją opracowanie historii tej intrygującej i legendarnej już formacji.
Jakub Kozłowski
Sekretarz Redakcji Wydawnictwa In Rock