OSTATNI HOŁD DLA LEGENDY ROCK N’ ROLLA

Ian Kilmister (Lemmy) zawsze doskonale odnajdywał się na muzycznej scenie. Po prostu instynktownie wiedział, o co w niej tak naprawdę chodzi. Wiedza ta przyszła zresztą do niego bardzo szybko, w sposób niemal naturalny. Już w latach sześćdziesiątych zdawał sobie sprawę z jej podstawowych zasad, kiedy grając w zespole The Rockin’ Vicers zakładał ekscentryczne stroje wzbudzając popłoch wśród bywalców co podlejszych barów w północnej Anglii. Również po trafieniu do Hawkwind, zespołu nietypowego ale z ugruntowaną marką i oddanymi fanami, Lemmy wiedział, że kluczem do sukcesu pozostaje rozpoznawalność. Pozwoliło mu w krótkim czasie skupić na sobie uwagę mediów, ku niezadowoleniu egocentrycznego lidera, Dave’a Brocka. Tak jak słabość do narkotyków stała się elementem łączącym Hawkwind z młodym długowłosym basistą, tak samo narkotyki te stały się powodem jego wyrzucenia z zespołu. Wówczas jednak Lemmy wiedział już doskonale, że najlepiej zarabiać na siebie będąc swoim własnym szefem. Miał ponadto pomysł, pod jaką banderą należy powrócić aby utrzeć nosa swoim ówczesnym krytykom.

 

Szczerość i bezkompromisowość

Chociaż Lemmy zawsze czół się na muzycznym rynku jak ryba w wodzie, to celowo i w pełni świadomie łamał wszelkie jego zasady. Jak mówi przysłowie zasady istnieją tylko po to aby ich nie przestrzegać, a Lemmy, będąc całe życie niepoprawnym indywidualistą, robił to z niekłamaną przyjemnością. Określenie Iana Frazera Kilmistera wyłącznie jako indywidualistę byłoby zresztą dla niego krzywdzące. On nie tylko wiedział kim jest i nie zamierzał się tego wstydzić – Lemmy potrafił również swoje wybory życiowe uzasadnić i poprzeć niezwykłą przenikliwością. Wydaje się zresztą, że poza Frankiem Zappą był najinteligentniejszym rockmenem, jakiego nosiła ziemia. To właśnie szczerość i oddanie muzyce powodowała, że Motörhead od lat pozostaje synonimem bezkompromisowej twórczej siły, której nie mogły powstrzymać, żadne przeciwności losu. Tak przynajmniej było do 28 grudnia 2015 roku, kiedy Iana wezwano na największą, bo wieczną, imprezę wieńczącą jego życie. Teraz pije whisky z colą wraz z Ronniem Jamesem Dio wspominając czasy, gdy koszulki z logo jego zespoły niosły tak błahe gwiazdeczki jak Ashley Tisdale czy Sky Ferreira (jeżeli nie wiecie, kto zacz – nie martwcie się, my też nie wiemy!)

 

Rock’n’roll to Lemmy

Fani pokochali Lemmego za szczerość, brak wyrachowania i szacunek, jakim darzył swoich fanów – cechy coraz częściej bardzo odległe nowym gwiazdom rocka. Nie zapominajmy jednak, że Kilmister był również genialnym, nowatorskim 

basistą. Jego dudniący, zgrzytliwy i „niekanoniczny” sposób grania zapewnił mu miejsce w panteonie najlepszych i 

najbardziej charakterystycznych artystów. Dzięki swojej osobowości i jasno wyrażanym życiowym poglądom Ian Fraser Kilmister pozostawał ostatnią prawdziwie charyzmatyczną postacią świata muzyki. Rock’n’Roll to Lemmy, a Lemmy to Rock’n’Roll- z tym stwierdzeniem nie sposób się kłócić. Lemmy nigdy się nie oszczędzał, a jego sposób bycia tak charakterystyczny i uderzający w wywiadach, których udzielał nie był jedynie fasadą, kryjącą codzienność zramolałego dziadka (jak w przypadku Ozzego), mającego problemu aby wstać od telewizora i zamienić puchate kapcie na ciężkie kowbojki. Lemmy był dokładnie taki, jakim go widzieliśmy i niestety, przyszło mu zapłacić za to wysoką cenę. Ostatnie lata pokazywały, że nawet niezniszczalny Ian Kilmister powinien uważać na zdrowie. Niestety- ostrożność muzyka sprowadziła się wyłącznie do zastąpienia whisky z colą zdrowszym połączeniem wódki z sokiem pomarańczowym. Zespół nigdy jednak nie zwolnił tempa, choć przerywane w trakcie set’u koncerty niebezpiecznie się mnożyły. Gdy jednak Lemmy był w dobrej formie, nadal nikt i nic nie mogło równać się z energią, jaka biła od muzyków na scenie. Tym, czego Ian Kilmister, aż do samego końca, nigdy nie żałował fanom była energia- szczera i płynąca prosto z trzewi.

Zmierzch Mistrza

Wywiady, udzielane mediom w drugiej połowie 2015 roku wyraźnie pokazywały jednak, że Lemmy znajduje się w złej formie fizycznej. Dnia 26 grudnia 2015 roku, dwa dni po swoich siedemdziesiątych urodzinach, Lemmy dowiedział się o złośliwym nowotworze. Doszły do tego problemy z płucami oraz ogólne wyniszczenie organizmu. To jednak podobno informacja o śmiertelnej chorobie pozbawiła go dalszych sił do życia. Podupadły psychicznie nie zdołał dotrwać do końca roku. Zmarł 28 grudnia w ukochanym przez siebie Los Angeles. Wraz z jego śmiercią umarła ta część muzycznego świata, która nigdy nie chodziła na kompromisy, dla której szczerość wyrazu, wierność sobie i własnym życiowym przekonaniom zawsze wygrywała ze zgniłym blichtrem korporacyjnych salonów.
Na koniec apel do was, oddani fani Mistrza – nalejcie sobie dobrej whisky, zapalcie cygaro wznieście toast za Lemmego i poczytajcie książkę Micka Walla, który w ciągu kilkunastu lat przyjaźni i współpracy zawodowej poznał muzyka lepiej niż ktokolwiek. Ta niezwykła biografia powstała jako hołd złożony jednemu z najważniejszych artystów rockowych w historii, ale jest to hołd szczery, bezkompromisowy i nie uznający cenzury- czyli lektura dokładnie taka, jaka mogłaby usatysfakcjonować samego Iana Frazera Kilmistera.

Jakub Kozłowski

Sekretarz redakcji

In Rock

 

 

(Łącznie odwiedzin: 308, odwiedzin dzisiaj: 2)