Obecną rozpoznawalność zespołu Buffalo skorelować można z komercyjnym potencjałem okładek ich trzech pierwszych albumów. Zaczniemy w kolejności chronologicznej – płyta „Dead Forever” z roku 1972 – na froncie widzimy umazaną krwią twarz spoglądającą w dal poprzez puste oczodoły czaszki (równie niepokojąco zaczynały chyba tylko formacje Dust i Josefus). Dalej, rok 1973 i album „Volcanic Rock” – tutaj wydźwięk zmienia się diametralnie, co wcale nie oznacza, że jest mniej kontrowersyjnie. Okładkę zdobi bowiem obraz przedstawiający wulkan kształcie nagiego kobiecego ciała, spod którego „pośladków” wypływa krwawo czerwona lawa. To jednak nie koniec. Na szczycie skały androgyniczna postać zamierza się blokiem kamiennym przypominającym penisa. Trzecia i ostatnia klasyczna płyta zespołu to z kolei wizja otyłej, skąpo ubranej kobiety przykutej do średniowiecznej maszyny tortur.
Nie był to oczywiście projekty, które ktokolwiek określiłby mianem „wyrafinowanych”. Nie zmniejsza to jednak siły ich oddziaływania. Oczywiście, płyty z takimi grafikami, nagrane przez taki zespół, jak Buffalo (o czym za chwilę) nie mogły trafić do masowego odbiorcy. I nigdy nie trafiły: radiowcy odmawiali ich grania, poważniejsi promotorzy nie chcieli koncertów zespołu a sklepy rezygnowały ze sprzedaży ich płyt. Zapytany o celowość takiego działania, perkusista Jimmy Economou lekkodusznie odpowiadał: „Naszą intencją było szokowanie ludzi i nie wstydzimy się tego. Być może uniemożliwiło nam to osiągnięcie komercyjnego sukcesu, ale stanowiło prawdziwą esencję funkcjonowania Buffalo”. A jednak powodów, które zadecydowały o złej reputacji zespołu było znacznie więcej niż sama chęć gorszenia pensjonariuszek domów dla dobrze wychowanych dziewcząt.
Gdy przywołujemy muzyczny obraz lat 70. Australia nie należy to tych regionów, które wzbudzały by w nas głębszą refleksję. Dzieje się tak, ponieważ antypody od czasu powolnego zaimplementowania rocka na kontynencie w latach 50., poprzez całą następną dekadę aż do końca lat 70. stanowiły lustrzane odbicie tendencji dominujących w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Co więcej, było to odbicie o kilka lat spóźnione. Dopiero następne dziesięciolecie ugruntowało obraz bogatego muzycznie regionu, dzięki sukcesom takich formacji jak Midnight Oli, The Triffids, Nick Cave and Bad Seeds, Flash and the Pan czy, przede wszystkim, Men at Work i INXS. Właśnie lata 80., znienawidzone przez wielu muzycznych koneserów, umożliwiły rynkowe okrzepnięcie scenie muzycznej z Antypodów a następnie jej powolną ekspansję w obrębie niechętnego jej dotychczas świata anglosaskiego. To jednak nie hard rock ugruntował dobrą opinię zespołów z Australii – laur ten przypada inteligentnemu, podszytemu lokalnym kolorytem pop rockowi. Nawet AC/DC nie mieli takiej siły przebicia, głównie dlatego, że żaden inny hard rockowy zespół nie poszedł im w sukurs. Zresztą największe sukcesy komercyjne braci Young przyszły dopiero po roku 1978.
Lata 70. to jednak również epoka, która położyła solidne fundamenty pod sukces osiągnięty w kolejnej dekadzie przez australijskie formacje. W roku 1972 upadła rządząca od 23 lat koalicja Liberalno-Narodowa premiera Johna Gortona. Chociaż powojenny boom gospodarczy przez cały okres jej konserwatywnych rządów zapewniał rozwój i postęp techniczny, to wiele z koniecznych do wprowadzenia ustaw społeczno-kulturalnych pozostawało na marginesie zainteresowani rządzących. Sytuacja zmieniła się gdy władza przeszła w ręce Partii Pracy Gough’a Whitlama. Chociaż rząd nie utrzymał się długo to spóźnione o kilka lat (w porównaniu do Anglii i USA) kwestie społeczne zaczęły wkraczać na wokandę. Australia wycofała wszelkie pozostające siły z Indochin a po burzliwych społecznych dyskusjach zrezygnowano z powszechnego poboru do wojska, zrównano płacę dla kobiet i mężczyzn dając równoczesny asumpt do wzmocnienia emancypacyjnych dążeń kobiet. Z większą sympatią zaczęto również spoglądać na europejską emigrację, co zresztą nie raz decydowało o rozwoju australijskiej sceny rockowej – Bracia Young, Harry Vanda, Bon Scott, Jimmy Barnes czy wokalista Buffalo, David Tice – długo można by wymieniać emigrantów nadających bieg rozwojowi australijskiego rocka.
Ruch hippisowski, chociaż spóźniony, zyskiwał sympatię młodzieży. Mieszkańcom antypodów rosły coraz dłuższe włosy a spodnie zwężały się w kroku rozwidlając dopiero u dołu nogawek. Bojkot wielkich zagranicznych wydawców muzycznych zorganizowany przez państwowe stacje radiowe w Australii zwiększył w roku 1970 świadomość Australijczyków odnośnie ich własnej sceny muzycznej a lokalni artyści niespodziewanie zyskali możliwość dotarcia do ogółu społeczeństwa. Dotychczasowi grzeczni i politycznie poprawni wykonawcy rockowi pokroju Johnny’ego O’Keffe czy The Easybeats zaczęli ustępować miejsce młodym buntownikom, którym przewodził Billy Thorpe wraz z zespołem The Aztecs. Popularność zdobywali niezależni wykonawcy pokroju Cold Chisel (doskonała rockowa formacja, z którą warto się zapoznać) czy Coloured Balls Lobby’ego Loyda – Artyści, na których sceniczny wizerunek wytwórnie nie miały najmniejszego wpływu. W roku 1972 i 1973 zorganizowano legendarne festiwale muzyczne Sunbury, gromadzące dziesiątki tysięcy palących trawkę i hasz ludzi, liczących na poszerzenie granic percepcji rzeczywistości.

Na początku dekady popularność zyskiwał również pierwszy z prawdziwego zdarzenia periodyk muzyczny Go Set –jedyna skarbnica wiedzy o światowych trendach muzycznych. Na jego łamach karierę zaczynał wszechpotężny w późniejszych latach Molly Meldrum, znany przede wszystkim z kultowego programu telewizyjnego Countdown. To właśnie w latach 70. Australijska scena muzyczna zdobyła wszystkie niezbędne cechy, aby określić ją mianem dojrzałej.
W tej właśnie rzeczywistości funkcjonował zespół Buffalo. Od razu dodam, że funkcjonował z marnym skutkiem. I nie mam tu na myśli jakości artystycznej pięciu nagranych przez zespół albumów, wszystkie trzymają bowiem bardzo wysoki poziom. Chodzi raczej o niewprawny sposób prowadzenia własnej kariery, brak znajomości rynkowego „know how” i niechęć do trzymania na wodzy własnych gwiazdorsko – nihilistycznych zapędów. Buffalo pracowali niezwykle ciężko, co należy uczciwie odnotować. Lata 1971 (jeszcze jako Head) do 1977 roku podsumować można jednym zdaniem: „niekończące się koncertowanie- zawsze i wszędzie niezależnie od stawki”. Gdybyśmy jednak chcieli być w stosunku do Buffalo zupełnie szczerzy należałoby jeszcze dodać „niekończące się koncertowanie wypełniona młodzieńczą bufonadą i ekscesami”. Zdaje się bowiem, że David Tice, Peter Wells (później założyciel legendarnego Rose Tattoo), John Baxter i John Economou – wspominając jedynie najważniejszych spośród muzyków przewijających się przez formację – za nadrzędny cel postawili sobie udowodnienie, że również w Australii można żyć niczym bogowie z Led Zeppelin.
Muzycy szybko pokazali, że mają absolutną rację – tyle, że odbyło się to niestety kosztem rozsądnych decyzji biznesowych. O ile David Tice, wokalista obdarzony genialnym głębokim, wręcz stworzonym do bluesrocka głosie, powtarzał z uporem godnym lepszej sprawy, że dla Buffalo kariera nie miała znaczenia (liczyły się kobiety i alkohol) to już John Baxter przedstawi silne argumenty, że nie do końca odpowiadało to prawdzie. Baxter, gitarzysta wyzbyty ciągotek do muzyki z delty Mississipi, stanowił podstawowy motor napędowy zespołu. To on nadawał nietypowy kształt kompozycjom z „Dead Forever” fenomenalnego, lekko psychodelizującego debiutu. Również Baxter odpowiadał za pierwotną, mało wysublimowaną formę rozbuchanego artystycznie „Volcanic Rock” – prawdziwego nieoszlifowanego rockowego diamentu. On też decydował o bardziej zwartym charakterze kompozycji na niedocenianej, a bardzo solidnej, raczej dusznej w odbiorze, płycie „Only Want You For Your Body”. A jednak ciężkie gitarowe granie, podszyte prostym, mało wyszukanym bluesem i długimi gitarowymi pasażami przyprószonymi riffami o prawdziwie „pustynnym” charakterze nie gwarantowały zaistnienia w hermetycznym światku wszechmocnych prezenterów radiowych.
Dlatego po opublikowaniu trzech klasycznych płyt John Baxter został z formacji wyrzucony. Jedynym przedstawionym mu powodem decyzji była właśnie chęć poszukiwania bardziej komercyjnego brzmienia. Zresztą komercyjne ciągoty decydowały już chociażby o porzuceniu pierwotnej nazwy formacji, „Head”, kojarzącej się z jednej strony z półświatkiem australijskich narkomanów a z drugiej strony pewną seksualną czynnością. Chociaż decyzja o zmianie szyldu wydaje się słuszna, to nie sposób nie zwrócić uwagi na fakt, że z jednej strony muzycy szukali komercyjnie bardziej przyjaznej nazwy aby po jej znalezieniu opublikować trzy albumy, które przez nieodpowiednie okładki z marszu trafiły na czarną listę albumów, których puszczać nie wypada. Wspomnieć należy również jak bardzo decyzja o wyrzuceniu „niekomercyjnego” Baxtera kłóciła się z wydarzeniem wcześniejszym o parę miesięcy, kiedy to Buffalo mając w garści występ w legendarnym programie Countdown postanowili po pijaku obrazić Molly’ego Maldruma (prezentera programu) nazywając go „pedałkiem”. Wygląda to niemal jak stevensonowskie rozdwojenie jaźni, a długie pazury mister Hyde’a zbyt często zaciskały się na gardle nieokrzepłej jeszcze kariery zespołu. Brak odpowiedniego managera, wsparcia wytwórni (a wydawcą było legendarne Vertigo) oraz zagubienie samych muzyków skazało ich twórczość na status kultowy – co najczęściej oznacza po prostu bytowanie zupełnie niesatysfakcjonujące pod względem finansowym. Zresztą łatka „formacji kultowej” ograniczała również zespół artystycznie, ponieważ Buffalo, poza zainteresowaniem ze strony oddanej grupki fanów, nie mogło dotrzeć do szerszej publiczności.
Bez wątpienia wiele opowieści o ekscesach zespołu w hotelach, kilkudniowych orgiach i pijaństwie było przesadzonych. Nie ulega jednak wątpliwości, że Buffalo cenili sobie klasyczny rock’n’rollowy slogan „Sex, Drugs and Rock’n’Roll” – niekoniecznie w tej kolejności, ale za to w dużych dawkach. Konsekwencją nierozsądnych działań, niejednoznacznych ambicji oraz kontrowersji otaczających płyty formacji, Buffalo nigdy nie zbliżył się do poziomu AC/DC – a przecież to Buffalo byli pionierami na hard rockowej scenie Australii. Debiut muzyków z Brisbane o trzy lata wyprzedził australijskie, pierwotne wydanie „High Voltage”, co więcej, poszczególne utwory „Dead Forever” są zdecydowanie bardziej ambitne i intrygujące. Zespołowi brakowało jednak zmysłu do biznesu, komercyjnego wyczucia i konsekwencji w działaniu. Nie mieli również szczęścia. Brytyjski Vertigo odmówił opublikowania ich płyt na rynku angielskim a tym samym olbrzymia rzesza potencjalnych fanów nigdy nie dowiedziała się o ich istnieniu. Zdobycie Ameryki było jeszcze mniej prawdopodobne bez przenosin do USA i ciągłego koncertowania w całym kraju. Na to nie było pieniędzy i, jak się wydaje, również chęci ze strony zespołu. Setki lokalnych koncertów w domach kultury, szkołach, potańcówkach i australijskich pubach ugruntowały jedynie ich pozycję jako liderów podziemia, dysponujących doskonałym repertuarem, godnymi pozazdroszczenia umiejętnościami oraz fatalną opinią.
Zmiany w składzie podszyte komercyjnymi ciągotami oraz, co wydaje się bardziej prawdopodobne, chęcią podjęcia ostatniej próby unormowania chwiejnej pozycji zespołu na rynku, zadecydowały o nagraniu dwóch płyt: „Mother’s Choice” oraz „Average Rock’n’Roller”. Obie uchodzą obecnie za najmniej udane w repertuarze formacji. O ile można się z tym zgodzić, patrząc przez pryzmat pierwszych trzech albumów, to jednak „Mother’s Choice” potrafi zauroczyć prostymi, odrobinę southern rockowymi utworami. Te zostają w pamięci co prawda krócej od materiału zawartego chociażby na „Volcanic Rock” ale, z czysto muzycznego punktu widzenia, nadal dają dużo satysfakcji.
Zmiana stylistyczna, przeprowadzona na szybko i wbrew woli niektórych z członków formacji doprowadziła jednak do rozpadu. David Tice wyruszył szukać szczęścia do Anglii (nie znalazł go tam) a Peter Wells rozpoczął działalność w Rose Tattoo – zespole, który, podobnie zresztą jak Buffalo, stanowił prawdziwą kwintesencję tego, co w rocku najważniejsze. John Baxton dołączył do Southern Cross a następnie nagrał nieopublikowany do dzisiaj album pod szyldem Boy Racer.
Obecnie Buffalo przeżywają swego rodzaju drugą młodość – dzięki wznowieniom ich wszystkich płyt przez Aztec Records zespół zaczął być na nowo odkrywany przez miłośników stoner rocka. W twórczości Australijczyków odnaleźć można bowiem wiele z elementów charakteryzujących współczesny, dobry stoner – długie gitarowe interwały, lekko nierealne brzmienie (posłuchajcie chociażby utworu „Freedom” z „Volcanic Rock”) oraz przepełniony skwierczącym żarem klimat pustynnych bezdroży. Szkoda jednak, że zespół posiadający prawdziwy talent kompozycyjny, niezbędną charyzmę i dobre albumy przepadł niemal zupełnie, w czasach, w których powinien był zapełniać stadiony.

Jakub Kozłowski: Entuzjasta muzyki hard rockowej, progresywnej, metalowej oraz klasycznego southern rocka. W zasadzie entuzjasta rocka i heavy metalu wszelkich odmian. Były dziennikarz Lizard Magazyn, twórca i redaktor naczelny strony Muzyka z Bocznej Ulicy, dziennikarz Radia Poznań, tłumacz takich pozycji jak „W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej”, „Prawdziwy Frank Zappa”, „Ryk Bestii” czy „Dla dobra metalu”. W jego tłumaczeniu ukaże się również autobiografia Davida Vincenta i oficjalna biografia Paradise Lost. Nałogowy nabywca płyt wszelakich.

(Łącznie odwiedzin: 470, odwiedzin dzisiaj: 1)