W wolnej chwili przeglądałem progresywne cuda wystawione na ebayu i zauważałem album „Pictures” szwajcarskiej formacji Island. Piękna okładka ozdobiona genialnym dziełem H.R. Gigera, i zapierająca dech w piersiach cena… Za winyl trzeba zapłacić niebagatelne pieniądze a nawet prosty CD, nazwany tutaj mini-LP (czyli po prostu bardzo ubogie wydanie) kosztuje ponad 45 dolarów. Ale powiem w tajemnicy, że i tak warto kupić. Płyta „Pictures” jest jednym z najbardziejintrygujących przedstawicieli mocno eklektycznego progresywu, tego poszukującego, niebagatelnego i stojącego bardzo daleko od wszystkiego, co można by łączyć z popem. 

Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, nie jest też aż tak mroczna, jak wskazywałaby na to okładka i otwierający album „Introduction”, co dla niektórych – w tym dla mnie – początkowo mogło stanowić niemiłe zaskoczenie. A jednak jej muzyczna zawartość rekompensuje niedostosowanie szaty graficznej. Album przepełniony jest nawiązaniami do twórczości Van Der Graaf Generator i Gentle Giant. Kompozycjom nadaje dodatkowej głębi mocno nieokiełznany element free jazzu, przywodzący na myśl szaleństwa Franka Zappy oraz zaskakująco melodyjne i nieszablonowe linie wokalne (chociazby w utworze tytułowym) –  kierujące słuchacza w kierunku pierwszych dokonań Petera Gabriela, z najbardziej eksperymentatorskich czasów Genesis. Wydaje mi się zresztą, że „Pictures” sprawia wrażenie o wiele trudniejszej w odbiorze niż jest w rzeczywistości. Wrażenie nieprzystępności muzyki wywołują dominujące instrumenty dęte nadające utworom odrobinę szaleńczego wymiaru. Orkiestrowe zacięcie aranżacyjne poza wymienionymi już twórcami przywodzi na myśl również ELP – a jednak, po mimo wielu warstw i płaszczyzn na których budowane są poszczególne kompozycje, płyta „Pictures” została moim zdaniem stworzona wedle jasno określonego wzorca.Pomimo mnogości instrumentów zastosowanych na albumie (co ciekawe, nie ma wśród nich gitary i basu) artystyczny chaos który uderza słuchacza przy pierwszym odsłuchu, zdaje się być pod całkowitą kontrolą muzyków. Może wynikać to chociażby z doświadczenia Benjamina Jägera, byłego muzyka Toad, formacji złożonej z współzałożycieli Brainticket – jednego z najbardziej dziwacznych i trudnych w percepcji zespołów krautrockowych, jakie wydała szwajcarska ziemia. Wcześniejsze doświadczenia (debiut Toad na rynek trafił w roku 1971) pozwoliły mu niewątpliwie nabrać doświadczenia i wiedzy, w jaki sposób skanalizować nieskrępowaną wirtuozerię poszczególnych muzyków. Dlatego też album  wypełniają nieznośnie długie, ale logicznie skonstruowane gigantyczne progresywne arcydzieła.  

Jest tu sporo z twórczości Magmy – Island spełnia podstawowe założenia Zeuhl z jego dominacyjną rolą sekcji rytmicznej (w tym wypadku pedały basowe i perkusja nadająca jasny bieg poszczególnym utworom) oraz wachlarzem  harmonii muzycznych. O dziwo jednak w ogólnym rozrachunku twórczość Island jest jednak łatwiej przyswajalna niż muzyka francuskich wizjonerów. Co nie oznacza, że brakuje jej głębi. Przepiękne „Herold and King/Dloreh” czy „Here and now” – zajmujące całą stronę B oryginalnego winyla, wymagają wielokrotnego podejścia aby w pełni docenić mnogość form instrumentalnych zastosowanych przez zespół. Przyznam się również, że dla mnie osobiście poszczególne kompozycje zlewają się w jedną całość nawracających motywów, skoków ekspresji i zmian tempa. W trakcie słuchania nie odczuwam jakiejś większej chęci chwycenia za okładkę i sprawdzenia gdzie kończy się jeden a zaczyna kolejny utwór. Cieszę się za to wyciszeniami instrumentów i silnymi uderzeniami przyspieszającymi bicie serca, spokojnym wokalem i niepokojącymi fragmentami, gdzie zespół szaleńczo przywołuje „Trawienne soki” (trzeba posłuchać aby zrozumieć). Postrzegam po prostu płytę jako jedną całość. Słucham ją od początku do końca, bez przerw  i przewijania. Daję pochłonąć się wizji zespołu. Brzmi to oczywiście pięknie, ale takie podejście oznacza również, że do płyty wracam rzadziej niż powinienem. Za to za każdym razem z pełną uwagą.

 

Niełatwo opowiada się o albumach pokroju płyty „Pictures”. Muzyka wypełniająca krążek nie jest „wdzięczna” w opisie a jej siła oddziaływania wynika głównie z nastroju i emocji, które poznać można jedynie słuchając albumu. Za zespołem nie stoi również wielka historia i bogata dyskografia, możliwości nakreślenia „tła historycznego” również są ograniczone. Album „Pictures” należy więc przyjmować takim, jakim jest. A jest to bez wątpienia wyraz artystycznej kontemplacji, chęć skonkretyzowania muzycznego szaleństwa wypełniającego kilku, mało znanych ale niepokornych i ambitnych muzyków. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że tak zaserwowana muzyka nie mogła zaistnieć w jakikolwiek sposób wśród szerszego odbiorcy. Zastanawiające jest jednak to, że nawet miłośnicy progresywu zdają się albumu nie dostrzegać. Może spowodowane jest to niedostępnością samej płyty (chociaż z drugiej strony, na youtubie odsłuchać można ją w każdej chwili) a może ilością progresywnych wykonawców, którzy coraz częściej odciągają uwagę od tych dokonań, których twórcy faktycznie starali się być „progresywnymi” – poszukującymi, niebojącymi się eksperymentów, artystami posiadającymi wizję.

 

Płyta „Pictures” jest nieoczywista, pasjonująca, intrygująca oraz muzycznie jak najbardziej satysfakcjonująca i dlatego powinna uzyskać o wiele bardziej prominentne miejsce w klasyfikacji najważniejszych płyt progresywnych wszech-czasów.
Kuba Kozłowski, Ocena: 5 +
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 460, odwiedzin dzisiaj: 1)