Ostatni album jest dokładnie taką płytą, jaką chciałoby się otrzymać od Def Leppard. Nawiązuje w podręcznikowy sposób do stylistyki poprzednich, niezwykle popularnych albumów zespołu, które w latach osiemdziesiątych królowały na listach przebojów w Wielkiej Brytanii  i USA („Pyromania”; „Hysteria” czy „Adrenalize”). Muzycy zrezygnowali z drogi preferowanej przez wielu wykonawców dążących do odnowienia dotychczasowego, zdezaktualizowanego brzmienia.

Zresztą jakakolwiek odnowa nie była w ich przypadku konieczna. W odróżnieniu do innego zespołu, niemal w tym samym czasie powrócił z całkiem udanym albumem (Europe przy okazji płyty „War Of Kings”) Def Leppard nie musieli oddawać się w ręce modnego producenta aby wykrzesać z siebie ostatnie pokłady artystycznej inwencji. Wynika to z prostego faktu, że Brytyjczycy tak naprawdę nigdy nie podążali za modami. Ich twórczość od początku stanowić miała łatwo przyswajalne danie, którego spożycie być może nie pobudzi kubków smakowych ale też nie doprowadzi do bolesnych żołądkowych retorsji. Ot, przyjemna rozrywka na ciepłe, letnie dni.

Zespół od swojej trzeciej płyty prezentują dość bezrefleksyjną, zabawową stylistykę bardziej kojarzącą się z lekkim rockiem amerykańskim niż NWOBHM (New Wave of British Heavy Metal) – nurtu do którego byli początkowo zaliczani. W odróżnieniu od specyficznej mieszanki potężnych przesterowanych gitar i patetycznych, uwznioślonych wokali, tak dobrze znanych z dorobku Iron Maiden, Def Leppard poszedł w kierunku skocznych melodii i radiowych szlagierów. Z tego względu muzyka zespołu bardziej kojarzyć się może z Van Halen niż z Diamond Head czy Saxon. Tym bardziej, że podobnie jak u Kalifornijczyków z Van Halen za gitarowe, mocno egzaltowane solówki  (nieodzowne w tej stylistyce muzycznej) odpowiada tu jeden z największych wirtuozów gitary – Vivian Campbell – znany z DIO i Whitesnake.

Radosny wydźwięk twórczości Leppardów stanowi według mnie niewątpliwą zaletę, zwiększającą sceniczną wiarygodność zespołu. Nie przeczę, że w ich twórczości jest odrobinę wymuszonej przebojowości. Nie na tyle jednak przewidywalnej, aby mówić o zjadaniu własnego ogona. Def Leppard tworzy utwory, które sprawdzają się na imprezach- i bardzo dobrze! Ktoś przecież musi taką muzykę tworzyć. Lepiej, żeby ludzie słuchali Def Leppard niż Sławomira. Nie zawsze też jest dobry moment na ambitny art rock czy metalowe blasty. Utwory takie jak Let’s Go, Dangerous czy Sea of Love bardzo łatwo wpadają w ucho. Podobnie zresztą jak Man Enough z fajnym, funkującym basowym wstępem. Oczywiście, to raczej nie jest muzyka dla tych, którzy ze szklaneczką Brendy  siadają w wygodnym fotelu oczekując uczty melomana. Wcale nie powinno to jednak dziwić – Def Leppard po prostu doskonale wiedzą, kto jest ich bezpośrednim odbiorcą i do jego oczekiwań dostosowują tworzoną muzykę. Innymi słowy: szanują swoich fanów. Nikt, kto spodziewa się poruszającego przekazu i intrygujących dźwięków nie włączy przecież Def Leppard, prawda? Przypuszczam, że w tej kwestii nic by się nie zmieniło nawet gdyby zespół nagle przestawił się na rock progresywny.

Ta płyta nowych fanów zespołowi nie przysporzy. Jeżeli ktoś nie lubił ich twórczości to nadal jej lubić nie będzie. Jestem za to przekonany, że nie zawiedzie się żaden fan „Pyromani” czy „Hysteri”. Muzycy podeszli z szacunkiem do własnego artystycznego dziedzictwa a tym samym potraktowali poważnie swoich oddanych zwolenników. Za to należy im się słowa pochwały, bo artyści coraz częściej zapominają komu zawdzięczać powinni swój sukces i popularność.

Kuba Kozłowski, ocena: 4

(Łącznie odwiedzin: 197, odwiedzin dzisiaj: 1)