Tak między Bogiem a prawdą osobiście wskazałbym inne płyty Return To Forever, gdyby ktoś spytał mnie o najlepsze dokonanie Chicka Corei oraz współpracowników. Zawsze największy sentyment miałem do „Where Have I Known You Before” oraz „Light As a Feather”. Pierwszy uważam za najdojrzalszy album składu z Alem Di Meolą, drugi to opus magnum pierwotnego wcielenia formacji, prezentującego bardziej latyno amerykański styl.

Nie ulega jednak wątpliwości, że „Romantic Warrior” jest płytą wyjątkową. Nie dość, że kończyła ona pewną epokę w historii zespołu to stanowiła również propozycję najbardziej zespołową, w której wkład muzyków tak genialnych, jak Lenny White, Stanley Clarke czy wspomniany di Meola, jest ewidentny. I to nie tylko na płaszczyźnie samego wykonawstwa (bo ich zdolności jako instrumentalistów nikt nie podważał) ale również w roli kompozytorów. Swoje muzyczne propozycje prezentowali również na poprzednich płytach a jednak osobowość i kompozycje Corei dominowały kładąc się niejako cieniem na zasługi pozostałych muzyków. W przypadku „Romantic Warrior” siły zespołu rozłożone zostały niemal po równo. Oczywiście na tyle, na ile pozwalała na to twarda ręka liderującego klawiszowca. Corea nadal dominuje, ale w sposób mniej przytłaczający a kompozycje pozostałych muzyków niejednokrotnie nadają rytm całemu albumowi, zapewniają niezwykle potrzebny oddech i dopływ powietrza. Narzuca się tu wręcz konieczność wspomnienia o świetnym, pulsującym, rytmicznym „Sorceres” w którym popis swych nieprzeciętnych umiejętności daje sekcja rytmiczna. Nie mniejsze wrażenie robi skomponowany przez Ala di Meolę „Majestic Dance” . Ukoronowaniem i najjaśniejszym momentem płyty pozostaje jednak monumentalne „Duel of the Jester and the Tyrant (Part I & Part II)” które, a jakże, wyszło spod rąk Chicka.

Nad całym albumem unosi się lekka mgiełka średniowiecznych romansów spotęgowana jeszcze przez niepozostawiającą niedomówień okładkę. Nie znaczy to jednak, że zespół nagle postanowił chwycić za lutnie i przywdziać obcisłe pantalony. Elementy wskazujące na inspirację muzyką wieków średnich są mocno wyważone i wplecione w typowe dla zespołu kompozycje w sposób inteligentny i nie determinujący odbioru całej płyty. Jej odbiór wypacza jednak wspomniana już okładka, która, pomimo swojego niezaprzeczalnego uroku, razi kiczowatością. Nie wydaje mi się, aby tonąca w kolorach i dość naiwna w wyrazie wizja okutego w zbroję rycerza z turniejową lancą w dłoni i bajkowym krajobrazem za plecami stanowiła odpowiednią ilustracji dla zawartej na albumie muzyki. Autor potraktował tytuł zbyt dosłownie i, moim zdaniem, zmarnował odrobinę płynący z niego potencjał. Jego dzieło weszło jednak już w pewnym stopniu do kanonu także nie ma co, nomen omen, kruszyć kopii.

W kontekście artystycznych wyborów Return To Forever na etapie przygotowywania „Romantic Warrior” zwykło się przytaczać sukces inspirowanych historią płyt Ricka Wakemana („The Six Wives of Henry VIII” czy „The Myths & Legends of King Arthur) ale jest to interpretacja dobra, jak każda inna. Nie ma żadnych dowodów na to, że Wakeman w jakikolwiek sposób zmienił podejście Chicka do instrumentarium czy form muzycznych. Faktem natomiast pozostaje, że Chic Corea album zadedykował L. Ronowi Hubbardowi, twórcy kościoła scjentologicznego, w którego działalność Corei od dłuższego czasu pozostawał zaangażowanym. To również, w pewnym stopniu, odbiera albumowi nutki powagi bo scjentologiczne konotacje zwracają uwagę czytelnika w stronę mocno zinfantylizowanej formy sztuki. Niezależnie od źródła inspiracji i powodów zwrócenia się w stronę mediewalnej tematyki (powierzchownej jednak i przemawiającej raczej tytułami utworów niż samymi kompozycjami)  zespół nie zatracił swojego od razu rozpoznawalnego stylu. Nadal świetne brzmienie Chicka powoduje, że muzyki Return To Forever nie da się pomylić z czymkolwiek innym. Zespół nie bez powodu wchodzi w skład „wielkiej trójki” jazz rocka wraz z Weather Report i Mahavishnu Orchestra. Wszelkie zmiany wprowadzone na etapie prac nad kompozycjami z „Romantic Warrior” uzupełniały jedynie i wzbogacały od dawna ustalony i skrystalizowany styl zespołu. Czy jednak uznałbym album za żelazny kanon jazz fusion? Nie. Bez wątpienia jednak może stanowić dobry punkt zaczepienia, klucz do bramy za którą leżą pokłady muzyki bardziej wysublimowanej i porywającej. Dzięki swojej melodyjności i ciekawym rozwiązaniom stylistycznym „Romantic Warrior” trafia w gusta szerszej publiczności niż wskazywałaby na to stylistyka prezentowana przez formację. Płyty tej bowiem po prostu dobrze się słucha niezależnie od tego, czy na Mahavishnu Orchestra zjedliśmy zęby czy dopiero poznajemy wspaniałe jazz rockowe uniwersum.

 

Kuba Kozłowski, Ocena: 4++

CZY CHCIELIBYŚCIE ZOBACZYĆ MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY W POSTACI TRADYCYJNEGO, DRUKOWANEGO KWARTALNIKA?

Drodzy miłośnicy wspaniałej muzyki – niemodnej, niegranej, niepopularnej. Muzyki zbyt ambitnej na mainstream. Muzyki już zapomnianej i odchodzącej do lamusa – czy Wy też uważacie, że na Polskim rynku brakuje pisma muzycznego skierowanego bezpośrednio do Was? Spełniającego wasze potrzeby? Pisma, które nie ustawałoby w próbach przybliżenia wam muzycznych perełek z przeszłości bądź skierowania uwagi na nowe, dotąd nieznane twórcze alejki?

Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl

 

(Łącznie odwiedzin: 611, odwiedzin dzisiaj: 1)