Lubię sięgać do branżowych pism poświęconych metalowi. Cenię sobie profesjonalizm Metal Hammera  i pasję 7Gates czy Infernal Death, które, chociaż czasami szwankują pod względem redakcji i składni, to potrafią zarazić człowieka miłością do muzyki ekstremalnej.

Sam jednak w czasach licealnych nie miałem za bardzo okazji wgryźć się w ciężkie brzmienia. Nigdy nie byłem „metalem” chociaż doceniam i szanuję tych, którzy przez całe życie potrafili katować kasety tych samych zespołów i rozprawiać o nich z niesłabnącym entuzjazmem. A jednak lata temu, kiedy muzyka dawała największą przyjemność, w mrokach liceum, kiedy na przerwach niejeden znany mi obecnie spec muzyczny wymieniał się nowo przegranymi kasetami albo dopiero co odkrytymi nowościami na CD w mojej szkole mogłem co najwyżej cofnąć się w rozwoju.

Nie dlatego, że nie znajdowałem innych entuzjastów muzyki. Raczej dlatego, że w najbliższym otoczeniu znajdowałem co najwyżej entuzjastów jednej z niewielu stylistyk, których nigdy nie byłem w stanie docenić: hip-hopu. U mnie w szkole dominowali i rządzili piewcy rapu, mogłem więc co najwyżej poznawać Kaliber 44 (który jako jedyny cenię za jego psychodeliczne podejście do kompozycji) czy jakieś potworki typu Wzgórze Ya-Pa 3 i Molesta/Ewenement. Polecane mi albumy brałem troszkę z grzeczności, troszkę z ciekawości – nigdy jednak nie wywarły na mnie żadnego wpływu i wrażenia. Jeżeli chodzi o muzykę rockową kierowałem się bardziej w kierunku zimnej fali czy progresywu. Jeżeli sięgałem za cięższe brzmienia to grunge (Alice in Chains i Soundgarden wygrywali z Nirvaną) i mainstreamowy thrash. Nic odkrywczego – ot, brzmienia, które można było łatwo polubić i przyswoić bez pomocy „mentora”, potrafiącego wprowadzić laika w prawdziwie ekstremalne brzmienia.  Najbliżej czegoś mocniejszego byłem zresztą w pierwszej klasie liceum, kiedy jedyny metal w promieniu kilometra (kolega z równoległej klasy) dał mi kasetę Therion. Schowałem ją wówczas w plecaku… i zapomniałem o niej. Widać tak musiało być.

Nie powiem jednak, aby death czy Black metalu przesadnie mi brakowało. Słuchałem sobie pokaźnych stylistycznie archiwów progresywu, aor, klasycznego rocka i grunge’u właśnie. Mieliśmy nawet swój mały zespolik klasowy w ramach którego zdarzało nam się potwornie zmasakrować jakiś bardziej gitarowy kawałek. Pamiętam jednak dzień, w którym wraz z kilkoma kolegami zadekowaliśmy się w domu moich rodziców (ci gdzieś wyjechali) i zrobiliśmy sobie całodniowa nasiadówkę. Ktoś tam sobie grał na komputerze, ktoś pił piwo a ja z jeszcze dwoma znajomymi z jakichś względów włączyliśmy MTV i…. szczęki nam opadły. Leciał akurat teledysk do utworu „Schizm” Toola. To było coś niesamowitego, transowa muzyka dopełniała przerażającą wizję z pogranicza horroru i jakiegoś szalonego snu narkomana. Genialny riff gitarowy rozpoczynający kawałek wydawał się czymś niesamowitym, technicznie niezwykle zaawansowanym a równocześnie prostym i chwytliwym.  Obraz „schizmy” tak utkwił mi w głowie, że następnego dnia ruszyłem z kumplami do poznańskiego Acid Shopu na zakupy. To były czasy, w których, poza wielkimi marketami i deprymującym swoimi cenami Empikiem, człowiek miał jeszcze wybór. Przy odrobinie chęci można było w ciekawych okolicznościach, tradycyjną metodą, nabyć płytę od pasjonata pracującego w niewielkim, ale wyspecjalizowanym sklepie. Tak też zrobiłem.

W Acid Shopie młody miłośnik metalu przywitał mnie jakoś mocno sympatycznie (pewnie byłem pierwszym klientem od dłuższego czasu) i skierował na półkę z litera T. A tam leżał sobie „Lateralus”. Pięknie wydany, z intrygującą okładką oraz zdejmowaną folią, której usunięcie odsłaniało żywe mięśnie przedstawionej na obrazku postaci. Już wiedziałem, że Tool zna się na rzeczy – mieli swoją wizję muzyki i pięknie wypełniali ją nie tylko za pomocą teledysków czy instrumentów ale również dzięki projektom graficznym swoich płyt.  Ta jednolita, przemyślana wizja własnej twórczości bardzo mi odpowiadała.

Płytę kupiłem nie znając z niej ani jednego kawałka poza „Schizm”.  Nie za bardzo było zresztą wówczas gdzie sprawdzić album przed jego zakupem, a odsłuchiwanie na słuchawkach płyty przed nabyciem, jeszcze w sklepie, zawsze wydawało mi się czymś na poziomie odlewania się w miejscu publicznym. Kupiłem więc album prawie w ciemno i przez wiele, wiele tygodni nie opuszczał mojego discmana.

Wtopiłem się absolutnie w dziwaczny świat Toola, ich poszarpane linie basu i lekko wycofane ale wyraźne linie gitary, miejscami plemienną a gdzie indziej niemal industrialną perkusję. Uwielbiałem intrygujący, niepodobny do żadnego innego, spokojny głos Jamesa Marynarda Keenana. Przede wszystkim jednak doceniałem doskonałe, naprawdę przemyślane kompozycje zawarte na „Lateralus”. Chociaż później zacząłem poznawać i wsłuchiwać się w pozostałe albumy amerykanów, żaden nie zrobił na mnie równie wielkiego wrażenia, chociaż obiektywnie patrząc Tool nigdy nie nagrał płyty złej, pozostając blisko wypracowanej stylistyki. W takich sytuacjach decyduje jednak nostalgia, a ja zawsze miałem słabość właśnie do tej konkretnej płyty.

Zresztą trudno się dziwić. Album rozpoczyna genialny „The Grudge” następnie „Eon Blue Apocalypse” aż do przygniatającego do ziemi „Schizm” i dwóch paraboli. Na tej płycie nie było zresztą fragmentów słabszych, odstających poziomem od pozostałych utworów. Kawałek, który jednak robił (i nadal robi) na mnie największe wrażenie to „Reflection” –  rozwijający się powoli, transowo, niemal plemiennie z genialnym brzmieniem perkusji i riffem, który wchodząc wprowadzał słuchacza w kontemplacyjny, podszyty grozą, nastrój. Pamiętam, jak puszczałem go na sprzęcie ojca –  jak najgłośniej, licząc, że pozostali domownicy czy goście rodziców równie mocno jak ja docenią ten niesamowity, przeszywający klimat. Chyba nigdy nie docenili, ale i tak było warto.

Chociaż wówczas, osobie niezaznajomionej przesadnie z najcięższymi dokonaniami sceny metalowej, twórczość Toola jawiła mi się jako kwintesencja klimatycznego metalu, to obecnie nie miałbym żadnych oporów aby nazwać płytę „Lateralus” doskonałym przykładem psychodeli – bo i spełnia ona wszystkie warunki, które powinna spełniać dobra płyta psychodeliczna: „Lateralus” pełen był nieoczywistych linii melodycznych, połamanych rytmów, nastroju i emocji, które wywołać mogą senne wizje. Przez te wszystkie lata, które upłynęły od premiery płyty nadrobiłem straty i zapoznałem się z najważniejszymi dokonaniami metalowej sceny – jedne przypadły mi do gustu bardziej niż inne, niektórych nie polubiłem nigdy – zdałem sobie jednak doskonale sprawę, jak daleko Tool od klasycznej sceny metalowej. Obecnie określiłbym ich bardziej jako zespół tworzący w ramach alternatywnego rocka. Nadal jednak dostrzegam w „Lateralus” więcej mroku i niepokoju niż zdołali wytworzyć niejedni przedstawiciele Black Metalu spędzający więcej czasu na nakładaniu make’upu niż szlifowaniu własnych umiejętności posługiwania się instrumentem.

Moja słabość do albumu „Lateralus” nie osłabła zresztą przez te wszystkie lata i nadal uważam, że jest to płyta, która w pewnym stopniu zdefiniowała wczesne lata dwutysięczne –bardziej niż pożałowania godny gatunek nu-metalu czy pseudo-klasycznie rockowi nudziarze z The Strokes czy Franz Ferdninand.  W momencie, gdy ją nabyłem była dla mnie czymś absolutnie nowym, intrygującym, trudnym w odbiorze ale równocześnie satysfakcjonującym i działającym na wyobraźnie. Są to cechy, które zawsze odróżniają „produkt” od „dzieła”.

Kuba Kozłowski

(Łącznie odwiedzin: 993, odwiedzin dzisiaj: 1)