The Smashing Pumpkins, Monuments To An Elegy, BMG 2014

 
Zawsze staram się przyjąć w miarę jednoznaczną i klarowną opinię o danej płycie. Są jednak albumy, których jednoznacznie ocenić się nie da, i te najczęściej zasilają szeregi płyt, moim zdaniem, przeciętnych. Taka właśnie jest najnowsza pozycja z katalogu The Smashing Pumpkins.
 
Pamiętam odcinek Simpsonów, „Homeropaloza”, w którym gościnny udział The Smashing Pumpkins spuentowany został przez Barta słowami: Nie ma nic prostszego niż wywołać depresję u nastolatków. Po wielu latach, które upłynęły od czasu ostatniego „kanonicznego” albumu zespołu „Machina/Machines Of God” (2000) mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Bart się mylił. Fakt, nie jestem już nastolatkiem. Nie jestem jednak jeszcze aż tak stary, żeby nie pamiętać tego, co przemawiało do mnie w dokonaniach Pumpkinsów dziesięć-piętnaście lat temu.
 
Wbrew pozorom przepis na melancholię aplikowaną za pośrednictwem muzyki nie jest wcale taki prosty. Jest wypadkową mądrych i poetyckich tekstów (unikających banalnych porównań i rymów), odpowiedniego nastroju utworu (a więc linii melodycznej) dobrego (niekoniecznie technicznie) wyróżniającego sie wokalu oraz przekazu, który musi płynąć z głębi serca wykonawcy. Najmniejszy fałsz jest w takiej mieszance bardzo dobrze wyczuwalny. I o ile w nowej płycie The Smashing Pumpkins nie widzę przynajmniej dwóch elementów wskazanego wzoru, to dostrzegam równocześnie wiele zakłamań i nieszczerości wynikających z sztucznej próby trzymania się dawno już przebrzmiałej stylistyki.
 
Nie jest to przypadłość na którą Billy Corgan zapadł niedawno. Z tymi samymi problemami boryka się już od czasów wydania zapomnianego przez Boga i ludzi albumu „Mary Star Of The Sea” (2003) zespołu ZWAN. To samo działo się na albumie „Zeitgeist” (2007), który poza pojedynczymi perełkami, jak wspaniały „Bleeding The Orchid”, był po prostu kiepski. „Oceania” (2012) to dzieło ambitne, oczywiście na miarę The Smashing Pumpkins XXI wieku, ale nie przyniosło ze sobą żadnej rewolucji. „Monuments To An Elegy” jest z kolei ewolucyjnym krokiem wstecz. Oczywiście, są na tym albumie utwory ciekawe, jak „Tiberius” czy „Anaise!” są również utwory średnie, ale chwytliwe jak „Being Beige” czy „Drum + Fife”. Dominuje jednak muzyka słaba, na granicy kiczu.
 


Przy całej swojej wieloletniej sympatii do The Smashing Pumpkins nie mogę przestać zgrzytać zębami słysząc wersy, które swym poziomem przypominają miłosny list wyryty na szkolnej ławce przez piętnastolatka. Najlepszy przykład to utwór „Anti-Hero” w którym Corgan raczy nas słowami Never been kissed by a girl like you / All I wanna, I wanna do / Love me baby, love me trueczy „Dorian” z łopatologicznym wręcz rymem: Dorian, Dorian / What have you done (…) When you run. Ze świecą szukać tu kompozycji na miarę „Pug”, „Blank Page”, „To Forgive” czy „Thirty-Three”, a nie wspominam wcale o największych hitach zespołu.
Koherentnemu przekazowi nie służą również częste zmiany składu. Nie będę ronił łez nad najlepszym line’upem z czasów „Gish” (1991) – „Adore” (1998), bo mija się to z celem. James Iha znalazł możliwość muzycznego spełnienia gdzie indziej, D’artzy Wretzky w ogóle znikła ze sceny, otwierając trzy antykwariaty (można i tak…). Jednak od czasu reaktywacji zespołu do chwili obecnej jedynym stałym członkiem pozostaje gitarzysta Jeff Schroeder, który na „Zeitgeist” był właściwie tylko muzykiem sesyjnym. Nieważne. The Smashing Pumpkins to zawsze był Billy Corgan i to się nie zmienia.
 
Jednak na twórczość Corgana, niekwestionowanego „pana i władcę” wpływ miała najwidoczniej również odpowiednia chemia między współpracownikami. Iha i Wretzky oprócz długiej historii przyjaźni z liderem zapewniali pewien artystyczno-wizualny sznyt, którego nie udało się już nigdy odtworzyć (wystarczy przypomnieć sobie teledyski do „Ava Adore”, „Zero” czy wspomnianego „Thirty-Three” aby zrozumieć co mam na myśli). Jimmy Chamberlin to z kolei po prostu lepszy muzyk od Tommy’ego Lee, którego umiejętności być może dobrze korespondowały ze stylem Motley Crüe, nijak się jednak mają do forsowanej przez Corgana stylistyki.
 
Muszę ze smutkiem przyznać, że The Smashing Pumpkins, swego czasu zespół wyjątkowy, popadł w przeciętność. I to na wielu płaszczyznach. O ile „Machina/Machines Of Good”, krytykowany w momencie premiery, pięknie się zestarzał, to przypuszczam, że za dziesięć lat „Monuments To An Elegy” traktowane będzie wyłącznie, jako mająca zmarnowany potencjał ciekawostka. Samodzielnie ledwo się broni, a w porównaniu do klasycznych dokonań zespołu jego siła gwałtownie blednie.
 
Kuba Kozłowski, Ocena: 3+


U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

tekst ten ukazał się po raz pierwszy w serwisie dnamuzyki.net do którego zapraszam

(Łącznie odwiedzin: 125, odwiedzin dzisiaj: 1)