Siedzę w pustoszejącej knajpie. Gdziekolwiek. Albo niech będzie – Nowy Orlean. Bądź południowy Londyn. Czy krakowski Kazimierz. Kiedykolwiek. Wczoraj. Dziś. Jutro. Nevermind. Nieważne. Jest późno. A może już wcześnie. Lecz czas nie gra tu roli. Choć samo miejsce owszem. Odrapane lamperie wyglądające tu na najestetyczniejszą dekorację. Meble tak stare, że aż krzyczące w tęsknocie za zasłużoną emeryturą w muzeum. Zakurzone kotary wijące się z pogiętych karniszy do samej okraszonej niedopałkami podłogi, co skutecznie uniemożliwiają dojrzenie czy na zewnątrz jest jeszcze noc, czy już dzień. Półwidoczne w papierosowej kurzawie rozklekotane pianino z napisem „nie strzelać do pianisty” połyskuje blaskiem do połowy wypełnionych stojących nań butelczyn. Alkoholowe opary przesłaniają wodzące dokoła mętne spojrzenia wciąż tu obecnych życiowych tułaczy, którzy w szklance whisky szukają natchnienia by przetrwać następny dzień. I następną noc. Dym że oko wykol. Ktoś gra na harmonijce. Ktoś szarpie struny wysłużonego instrumentu. Ktoś wybija monotonny rytm na skromnym perkusyjnym zestawie. Grają bluesa. Blues rocka. Nalewam sobie następną szklaneczkę. Jest dobrze. Bo w takich właśnie chwilach najlepiej smakuje blues…

„Nie znałem twego imienia gdym pierwszy raz cię spotkał złotko
Byłem rozbity i czułem się podle
Poturbowany przez zły los i obwiniany przez złe niewiasty”

Często i ochoczo powiadamy, że lubimy Fleetwood Mac. No tak. Ale które? Bo jest ich kilka. Połączonych ze sobą różnorakimi muzycznymi osobowościami. Mających bardzo zróżnicowane oblicza. Od blues rocka, poprzez flirt z progresywnością, nieco klimatów typowo folkowych po pop-rock czy soft-rock. Jak zwał tak zwał, istotne jest że potężny sukces komercyjny został osiągnięty podczas tej ostatniej inkarnacji z niezapomnianą Stevie Nicks na froncie, owocując kilkoma bestsellerowymi albumami z pomnikowym dla rocka „środka” i nie tylko albumem Rumours na czele. Jednak gdyby statystycznemu fanowi „dojrzałego” Fleetwood Mac puścić wczesne dokonania jego idoli, pokręciłby ze zdumieniem głową. Bo był to blues. A raczej blues rock. Tak korzenny i żarliwy, jak tylko potrafi zagrać bluesa Europejczyk. Bo wiadomo nie od dziś, że my biali w tym temacie możemy być tylko pełnymi pokory naśladowcami prawdziwych bluesowych mistrzów zza Oceanu o nieco ciemniejszym od naszego kolorze skóry, w którym Stwórca zaklął bluesowy żar i soulową duchowość. Wczesny Fleetwood Mac grał właśnie taką esencje białego europejskiego bluesa.

Nie od parady jeden z jego założycieli i fundament zespołu we wczesnych latach działalności Peter Green, terminował u boga londyńskiego bluesa Johna Mayalla, którego The Bluesbreakers był istną wylęgarnią gitarowych (i nie tylko) talentów. Wystarczy dodać, że owocami mayallowej kuźni talentów byli choćby Mick Taylor (później Rolling Stones), John Hiseman (Colosseum), Jack Bruce (Cream) czy Eric Clapton. I właśnie tego ostatniego zastąpił w The Bluesbreakers nasz bohater Peter Green. I już niebawem pośród grafitti londyńskiego metra, gdzie do tej pory pisało „Clapton is God” ktoś domalował „But God is Green”. I była to prawda. Bo Peter Green dla wielu słuchaczy stał się żywym mesjaszem białego blues-rocka. I aby to potwierdzić tak sobie, jak i współczesnym opuścił stajnię Johna Mayalla i wraz z podobnie jak on ex-bluesbreakerami Mickiem Fleetwoodem, Johnem McVie i Jeremy Spencerem założyli swój band. Pierwszych nagrań dokonali, gdy ich mentor Mayall pozostawił im wolny czas nagraniowy jako prezent. I był to prezent zbawienny.

„Nigdy nie przypuszczałem, że niewiasta może być tak miła i słodka
Ale kiedy spoglądam w Twe oczy wiem, że właśnie doświadczam prawdziwej miłości”

Ciekawa sprawa wiąże się z tym, iż nazwa kapeli pochodzi od nazwiska perkusisty i basisty, podczas gdy to właśnie Green i gitarzysto-pianista Spencer grali w nim pierwsze skrzypki i stąd często gęsto spotykamy się z nazwą Peter’s Green Fleetwood Mac właśnie. Zakładający kapelę artyści chcieli doń zwabić wciąż wahającego się basistę McVie’go i to było powodem dodania końcówki Mac w nazwie. Udało im się to jednak tylko częściowo, więc niektóre partie basu musiał nagrać zastępczy bassman Bob Brunning. Muzyka wypełniająca debiutancki krążek naszej zacnej ekipy promieniuje zainspirowanym korzennym amerykańskim graniem żarliwym białym bluesem, dość prostolinijnym w formie, lecz wielce natchnionym w treści. Kompozycje są oszczędne, wyważone i ściśle ukierunkowane na trafienie prosto w serce słuchacza najprostszymi, szczerymi środkami, bez zbędnych barokowych udziwnień. Jest konkretnie, solidnie i na temat. Nie ma tu rozbuchanego gitarowego szaleństwa na miarę claptonowskiego Cream.

Solówki są wyważone i niezbyt długie, choć wciąż przepełnione niebywałym żarem. Mamy tu misz-masz kompozycji własnych oraz wspaniałych transpozycji takich bluesowych klasyków jak Howlin’ Wolf, Elmore James czy Robert Johnson. Jest tu sporo odniesień do tradycyjnego południowego czarnego bluesa, trochę soulowego sznytu, nieco boogie, a wszystko sowicie okraszone rockowym pazurem. Choć oczywiście nie ma tu zeppelinowych hard-rockowych stompów – te czasy miały dopiero nadejść, a Fleetwood Mac miał podryfować w zupełnie innym kierunku. Gdyż po wydaniu kilku typowo blues-rockowych korzennych albumów zespół został dotknięty niszczącymi kataklizmami związanymi z problemami narkotykowymi, zawirowaniami zdrowotnymi (także psychicznymi) oraz zainteresowaniem części muzyków sektami. Zanurzony w eksploracji świata halucynacji LSD Green chciał rozdać całość zespołowych pieniędzy potrzebującym, co nie wzbudziło jednak zadowolenia reszty kapeli. Zaowocowało to kilkukrotnymi roszadami personalnymi, odejściem fundamentalnych dla blues-rockowego grania bandu Petera Greena oraz Jeremy Spencera i co za tym idzie pójście nowego składu w kierunku grania muzyki o wiele bardziej komercyjnej, lecz wciąż jednak ambitnej. Ale to już zupełnie inna opowieść. Zaś epitafium dla pierwszej odsłony Fleetwood Maca może być sentencja, głosząca iż ich muzyka była obok takich tuzów jak John Mayall czy Alexis Korner najbardziej zbliżonym do bluesa rockiem jaki powstał. I chwała im za to. Bo wciąż wyśmienicie się tego słucha.

Ireneusz Wacławski

(Łącznie odwiedzin: 168, odwiedzin dzisiaj: 1)