Royal Blood- „ ożywczy zespół przywracający wiarę w Rock’n’rolla”. „Przyszłość ciężkiej muzyki”; „Doskonała album, doskonałego duetu”. Tak w każdym razie mówili… A jednak to nie jest dobra płyta. Na świecie powstaje zbyt dużo wspaniałej muzyki aby, jak owca idąca na rzeź, idąc za „głosem ludu” zachwycać się tak prościutkim zestawem piosenek. Muszę jednak przyznać, że dominujący wśród przedstawicieli branży przytłaczający wręcz optymizm wywarł na mnie pewien wpływ. Chcąc bowiem zrozumieć, skąd biorą się tak pozytywne recenzje, twórczości duetu poświęciłem naprawdę dużo czasu. Przykre jest to, że przez jego większość chciałem płytę wyłączyć i posłuchać czegoś innego.

 

Na początek odrobinę (bardzo krótkiej) historii. W roku 2013 Ben Thatcher i Mike Kerr rozpoczęli działalność muzyczną pod szyldem Royal Blood. Niedługo później, Matt Helders, członek Arctic Monkeys, zademonstrował swoją fascynację zerowym do tego czasu dorobkiem duetu zakładając koszulkę z logiem zespołu. Fakt ten urósł w historii zespołu do niebotycznych rozmiarów, każąc nam wierzyć, że jego znaczenie przyrównywać należy co najmniej do odkrycia muzyków ELF przez Richiego Blackmore’a. Wsparcie przyszło jednak również z mniej spodziewanej strony. Jimmy Page po jednym z występów duetu (już po wydaniu premierowej płyty) powiedzieć miał: „Ich album jest tak ożywczy w odbiorze ponieważ grają zgodnie z duchem swych poprzedników, ale słychać, że wyniosą rock na zupełnie nowy poziom”. Page’owi wtórował Tom Morello mówiąc „Zobaczyłem przyszłość riffowego grania i przyszłością tą jest Royal Blood”. Dla młodego zespołu opinie doświadczonych muzyków musiały być niezwykle budujące. Co z tego, skoro dostaliśmy płytę z przyzwoitymi co prawda liniami melodycznymi ale słabym wokalem, beznadziejnymi, jednostajnymi riffami, kiepską produkcją i niezwykle (nawet jak na zespół garażowy) prostymi i nieciekawymi utworami.

 

Słuchając „Royal Blood” ma się wrażenie, że każdy i to absolutnie każdy pomysł na który wpadli muzycy w trakcie wspólnych prób został wykorzystany na albumie. Co więcej, podobieństwo konstrukcji utworów (wstawka przesterowanego basu, następnie przerywnik perkusyjny po czym następuje sprzęgnięcie obu instrumentów i rusza wokal) wskazuje, że powstały one w niewielkim odstępie czasu i przy nikłej wenie muzyków. Stąd utwory z tej około trzydziestominutowej płyty ciągle zjadają własny ogon. Każe to przypuszczać, ze duet więcej pomysłów nie miał albo nie posiada krytycznego zmysłu w stosunku do własnych dokonań. Najwidoczniej muzycy każdy dźwięk wydobyty z instrumentów traktują jako odpowiednik szkicu Leonarda da Vinci, którego nie godzi się marnować. Szkoda tylko, że to, co otrzymujemy to nieustanny jazgot, którego broń boże nie należy mylić z „energią”. Jestem w stanie docenić fakt, że Mike Kerr gra na basie jakby był on gitarą (pomimo absurdalności samego pomysłu) ale zaraz nasuwa mi się pytanie: po co? Aby sprawiać pozory, że robi coś nowatorskiego? Nawet Lemmy nie wykazał się nigdy tak wielką pychą, by uznać, że może wyciąć gitarę z hard rockowego brzmienia! Rozumiem oczywiście, że tuzy heavy rockowego grania, pokroju wspomnianego Jimmy’iego Page’a czy Eddie’go Van Halena szukały nowych metod ekspresji, ale równocześnie potrafili zaimprowizować półgodzinną, porywającą solówkę. Wątpię, żeby to samo można było powiedzieć o Mike’u Kerze. We wszystkich utworach Royal Blood zbudowanych wokół kilku prostych akordów przerywanych niezwykle płaskimi wstawkami perkusyjnymi prawdziwa gitara sprawdziłaby się lepiej. Może nie poprawiałby ogólnego wrażenia, ale dodałaby odrobinę głębi do tego płaskiego jak angielskie wrzosowiska obrazu muzycznego.

 

 

Brak gitary nie jest bynajmniej jedynym problemem duetu. Trudno mi nawet opisać, jak bardzo denerwujący wpływ wywarła na mnie początkowa basowo- perkusyjna wstawka utworu „Out of the Black”. Być może wynika to z faktu, że tak źle brzmiącej perkusji nie słyszałem od czasu pamiętnych dokonań Larsa Ulricha na „St. Anger”. To samo zresztą mamy w „Ten Tonne Skeleton”, przy czym tu szczyty irytacji powoduje przesterowany piszczący bas. Kolejną kwestię stanowi wokal Kerra, który jest po prostu nieciekawy. Nie posiada on ani barwy, która potrafiłaby pozostawić swój ślad w pamięci słuchacza, ani ekspresji umożliwiającej uwierzenie, że za krzykami wokalisty stoją jakiekolwiek szczere emocje. Za dużo tu sztucznie wprzęganych wpływów Jacka Whitea i Matthew Bellam’ego. M. Kerra cechuje ponadto dość irytująca maniera śpiewania, co wraz z niezwykłą prostotą utworów wywołuje uczucie zmęczenia. Zawartość muzyczna debiutu Royal Blood nie nastawia mnie optymistycznie w kwestii przyszłości zespołu. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że muzycy zdołają nagrać jeszcze jedną płytę, która wzbudzi zachwyty wszystkich tych, którzy lubią się zachwycać. Nie odniesie ona jednak sukcesu finansowego na miarę pierwszej. Potem przyjdzie trzecia, już zupełnie niezauważona i zespół się rozpadnie. Należy dać im cztery, pięć lat. Po dziesięciu latach, gdy zapytacie o zespół Royal Blood jednego z aktualnych piewców ich wielkości, odpowie, z podniesioną pytająco brwią: „Jaki zespół?”.

Tyle już słyszałem zachwytów prasy muzycznej nad artystami mającymi zrewolucjonizować świat hard rocka i muzyki gitarowej w ogóle. Nazwy tych zespołów można wymieniać długo: The Strokes, The Libertines, Babyshamblers, Yeah Yeah Yeahs, The Hives, Kaizer Chefs, The Killers, The White Stripes, Franz Ferdinand, Vampire Weekend- niewiele z nich do dzisiaj nagrywa wartościowe płyty. Większość z „rewolucyjnych zespołów” wyczerpało pomysły na długo przed momentem, w którym należałoby w ogóle się nimi poważnie zainteresować. Nie szukajmy rewolucji na siłę. Gdy pojawi się płyta faktycznie przełomowa nie będzie potrzeba Jimmiego Page’a aby nam o tym powiedział. 

 

 

 

 

Duetowi Royal Blood nie wierzę, nie ufam, nie byłem w stanie ich polubić. Słuchając płytę odnalazłem jedynie puste merytorycznie i niedojrzałe teksty (Come on over z jakże nowatorską w rocku konkluzją: „there’s no god and I don’t really care”), niskiej jakości riffy i strasznie płaską produkcję, która z założenia i w sposób wyrachowany brzmieć miała tak, by dawać wrażenie obcowania z zespołem garażowym. To co broni muzyków to, do pewnego przynajmniej stopnia, ciekawe linie melodyczne niektórych kawałków (Out of the Black; Little Monster; Blood Hands). Jest to jednak zdecydowanie za mało by uznać płytę za wartościową. Na koniec dygresja, powiedzmy „kulinarna”- muzyka to w końcu pokarm dla duszy- Lubię czasami zjeść w  fastfoodach. Umiem też rozpoznać różnicę między hamburgerem zjedzonym w jednej z największych sieci a burgerem kupionym w popularnych ostatnio punktach szczycących się wysoką jakością swoich produktów. Hamburger pozostaje jednak hamburgerem i najczęściej kilka godzin po konsumpcji już się o nim nie pamięta. Niezależnie od tego, co mówią branżowi koledzy nie dam sobie wmówić, że słuchając „Royal Blood”  skonsumowałem dobry stek.

 

Kuba Kozłowski, Ocena: 2-

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

 

 

 

(Łącznie odwiedzin: 1 000, odwiedzin dzisiaj: 1)