Ziemie jałowe. Spękane brakiem życiodajnej wody wyżerającym każdy przejaw egzystencji. Rozciągające się wszędzie dokoła gdzie spojrzymy łaknącym ożywczej energii płonącym wzrokiem. Wznoszące z pylastej gleby przejmującą ciszę, która swą monotonią wywierci w umysłach zionące pustką otwory z upragnieniem czekające aż coś je wypełni. Cokolwiek. Pustka wywołana falującą niczym ocean melancholią, która potrafi przeniknąć na wskroś duszę i ciało, aż do jądra każdej komórki. Jałowe puste miejsce, które zieje swą pustką po wielkiej stracie. Bliskich. A przez to części siebie…

Ale także nadzieja, że siła ludzkiej woli jest w stanie przebić rozległe przestrzenie zniszczenia i smutku. I świadomość, że tam gdzieś za widnokręgiem bezbrzeżnego przygnębienia jest jeszcze życie, szczęście i radość. Jak wielką siłę sprawczą mają najbardziej tragiczne ludzkie przeżycia, które nasączają nas bólem niczym żywą, czującą i cierpiącą organiczną gąbkę uczuć. Jak wielką moc zyskujemy, gdy zwycięską ręką wyjdziemy z traumatycznych doznań pozostawionych przez nie, niosąc dalej zabliźnione rany, które podskórnie pulsują bólem za każdym razem gdy je dotkniemy. Cierpienie nie uszlachetnia. Ale uczy nas doceniania codziennych szarych, zwykłych z pozoru spraw, które przypominają nam, że jesteśmy tylko ludźmi. Ze wszystkimi swoimi chropowatymi ułomnościami…

„Gdzie się tułasz
Moje jedyne dziecko?
Dlaczego nie powracasz?
Twa matka wypłakuje oczy
A ja
W mych snach
Słyszę Twój głos”

Tej płyty mogło nie być. Po prostu. Kumulacja dramatycznych przeżyć, która spadła na artystów naszego wspaniałego dobra eksportowego, jakim jest Riverside, mogła przeciąć nić trwania jego twórczego żywota, w sposób w jaki przetrąciła wiele wielkich artystycznych bytów, choćby żeby dużo nie szukać Zeppelinów. Jednak tak się nie stało. Na szczęście. Bo siła sprawcza jaka mimo traumy tkwiła w pozostałych muzykach, zaowocowała wydaniem płyty naprawdę niesamowitej. Ekspresyjnej. Pełnej zadumy. Spokojniejszej niż niegdysiejsze prog-metalowe poszukiwania. Bardziej zachowawczej i jakby mniej eksperymentalnej niż choćby ostatnie trzy albumy. Z oczywistych przyczyn mniej pogodnej niż poprzedzająca ją najjaśniejsza swym kolorytem Love, Fear and the Time Machine. I spełniającej się w melancholijnym smutku, narastającym wraz z zagłębianiem się w mroczny postapokaliptyczny świat. Ale i owszem, płyty wciąż mocno riffowej. Lecz zamiast riffów ostrych i tnących niczym trącące Drimami brzytwy ze środkowego okresu kariery Riverside dostajemy tu niepokojące gitarowe pnącza, które wiją się i pełzają, dyszą nam do ucha, a jednocześnie kuszą i wabią. Bywa akustycznie, w zauraczającym opethowskim liryzmie i inspiracjach opartych na skalach muzyki dawnej, jakie już wielokrotnie słyszeliśmy w bezpretensjonalnie wlewających się prosto w serce balladach Mariusza Dudy.

Oczywiście, że są też rozbudowane suiciska roztaczające przed słuchaczem obrazowe przestrzenne tu krajobrazy, czyli te formy, które zawsze lubiliśmy najbardziej w sztuce Riverside. Sporo tu też awangardowych dźwiękowych poszukiwań zanurzonych w niepokojąco drżących elektronicznych przestrzeniach, jakie znamy choćby ze wspaniale ewoluującego projektu Lunatic Soul. Progresywność ma tu jednak inne oblicze niż na wcześniejszych płytach zespołu. Jest mniej rozbuchana, nie tak emanująca życiodajną energią, bardziej stonowana, przepełniona zadumą, przywodząca na myśl choćby porażającą w swej melancholijnej kontemplacji odchodzenia płytę Posthumous Silence zespołu Sylvan, podobnież napisaną w obliczu śmierci brata jego basisty. Bo Wasteland to rzecz o przemijaniu. O życiu i śmierci. O upadku i nadziei. O tym, że ludzki żywot jest jak rzeka, która na przekór wszystkiemu wciąż płynie niosąc życiodajne soki poprzez krainę na której pozornie wszystko wymarło. O ludzkim losie, niczym roślina przedzierającym się przez spękaną pustynną ziemię, bo to by eksplodować feerią tysiąca oślepiających pąków, rozsiewających dokoła największy dar życia i zmieniających postapokaliptyczny krajobraz w żyzne pandemonium kwitnącego szczęścia. Bo tytułowe pustkowie symbolizuje tutaj człowieka, co sugeruje choćby coverart okładki albumu. Człowieka napiętnowanego tragedią. Kruszejącego. Zastygniętego w swym smutku. Szukającego niemych adresatów swojego cierpienia w gęstej mgle otaczającego go przytłaczającego swą szarością krajobrazu. Trwającego w oczekiwaniu na lepsze. Bo lepsze nadejdzie. I warto w to wierzyć…

„Ojcze, czy zabierzesz mnie stąd
Ojcze, czy zabierzesz mnie i ocalisz od mego przeznaczenia?”

Ziemie jałowe. Dziwnym zbiegiem okoliczności tak właśnie zatytułowaną książkę wielkiego maga grozy Stephena Kinga czytałem, gdy pierwszy raz raczyłem się nowym albumem Riverside. Opowieść o niekończącej się podróży przez postapokaliptyczny jałowy świat, idealnie odbiła się w dźwiękowym lustrze płynącym z głośników. Zagłada. Postapokalipsa. Murszejąca pozostałość po starym świecie. Po starych czasach. Dawnych ludziach, którzy przeminęli i nie wrócą. Odbicie. Nowy start. Odbudowa. Rekonstrukcja. Pasja tworzenia. Życie. Ludzie. Oblicza. Właśnie przez cały ten czas miałem przed oczyma oblicze jakże ważnego dla Riverside gitarzysty Piotra Grudzińskiego. Człowieka, który odszedł i którego gry nie słychać już na kartach ostatniej płyty zespołu. Pozornie. Dlatego, że jego nieuchwytną obecność czuć tu dosłownie w każdej sekundzie tej płyty. I zaduma, smutek oraz wszechobecna tu melancholia przeradzają się w nadzieję i motywację do działania. A jeśli prawdą jest, że jako ludzie jesteśmy energią, to słowa Horacego „Nie wszystek umrę” nabierają to szczególnej wymowy..

Ireneusz Wacławski

(Łącznie odwiedzin: 81, odwiedzin dzisiaj: 1)