Był kiedyś taki program w polskiej telewizji, który mógł pochwalić się najbardziej porywającą czołówką ze wszystkich, jakie mogłem sobie w wieku nastu lat wyobrazić. Nazywał się bodajże „Morze” i jako wstęp do dość nudnej zawartości wykorzystywał piosenkę „Song Of Victory”. Za każdym razem, gdy program był emitowany nachodziły mnie myśli o porzuceniu domu i zaciągnięciu się na statek w zacnym charakterze majtka. Tak, lubiłem piratów jak byłem mały. Właściwie to nadal lubię piratów. Lubię też piwo. I metal też lubię. Jedno należy połączyć z drugim i wychodzi, że Alestorm lubić mi po prostu wypada.
Nie ma się tu zresztą czego wstydzić, bo to naprawdę przyzwoita kapela. Jednak z „Sunset On The Golden Age” jest jeden problem, podobnie zresztą jak z wszystkimi poprzednimi dziełami Alestorm. A problem ten nazywa się monotonia. Nie chodzi tu zresztą wcale o konstrukcje poszczególnych utworów, bo te potrafią zaskoczyć czy to wprawną solówką („Surf Squid Warfare”), folkowym zabarwieniem („Magnetic North”) czy chwytliwym riffem („1741”). Chodzi właśnie o tematykę, która chociaż jest spełnieniem marzeń każdego, kto dostawał zawrotów głowy przy lekturze „Wyspy Skarbów” czy „Kapitana Blooda”, powinna być przyjmowana w małych dawkach. Przesłuchanie całego albumu jest sporym wyzwaniem, nawet gdy podejdziemy do sprawy ambitniej, i poczytamy sobie teksty. Zespół potrafi napisać pijacko-imprezowy hymn „Drink” (But a man has needs and that need is booze!) okraszony lekkimi, zabawnymi słowami, by następnie zaatakować uszy słuchacza epickim dziełem o klęsce Anglików w bitwie o Kartaginę. Na męczący wydźwięk całego album wpływ ma specyficzna szczekająca maniera Christophera Bowesa, która powoduje, że po kilku kawałkach trzeba zrobić sobie przerwę. Chyba że akurat jesteś na imprezie, albo pijesz piwo, albo jedziesz samochodem. Wtedy jest ok a muzyka Alestorm sprawdza się doskonale.
Odbiór albumu zmienia się jednak diametralnie, gdy po prostu chce się go w zaciszu domu i w świętym spokoju posłuchać. Wówczas następuje chyba zbyt zasadniczy rozdźwięk między otoczeniem a energią płynącą z odbiornika. Osobiście w okolicach „Quest For Ships” robię się senny. I chociaż łatwo w połowie płyty przyciąć sobie drzemkę, to równocześnie nic tak dobrze nie rozbudzi cię z rana jak kilka zwrotek „Walk The Plank”. Przydałoby się jednak odrobinę zróżnicować tempo i nastrój poszczególnych utworów. Jest jasnym, że słuchając Alestorm czeka się na utwory typu „Drink” albo „Hangover”, świetnego coveru beznadziejnej piosenki Taio Cruza, brakuje mi jednak utworów odrobinę bardziej refleksyjnych czy emocjonalnych. Tak po prostu, dla przełamania sztampy.

Życie pirata to nie zawsze przecież żłopanie rumu i strzelanie z dział. Na albumie Alestorm nie ma utworu porównywalnego do „White Pearl, Black Oceans” Sonata Arctica a bardzo by się przydał (co nie znaczy, żebym jakoś przesadnie cenił Sonata Arctica). Oczywiście jaki Alestorm jest, każdy widzi i nie wymagam tu dogłębnych stylistycznych zmian. Może jedynie szczyptę zróżnicowania. Mimo to „Sunset On The Golden Age” trzeba uznać za udaną płytę. W podgatunku metalu pirackiego nie ma obecnie sobie równych, co jednak wynika również z faktu braku bezpośredniej konkurencji (nie włączam w to Running Wild bo to jednak odrobinę inna liga). Jeżeli więc lubicie taką rozrywkową, odrobinę pastiszową i przaśną stylistykę graną na jedno kopyto to polecam. Niestety, cena albumu może odrobinę odstraszać, bo za podstawową wersję CD zapłacić musimy ponad 50 zł. Troszkę dużo jak na mało znany i, bądź co bądź, drugoligowy zespół na dorobku.

Kuba Kozłowski, Ocena: 3+
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
(Łącznie odwiedzin: 110, odwiedzin dzisiaj: 1)